2
Ciemny korytarz śmierdział wilgocią
i fekaliami. Jedynym odgłosem jaki dało się słyszeć było
miarowe kapanie wody. Miejmy nadzieję, że to kapała woda, bo jak
wspomniałem wyżej, mogło to być cokolwiek. Lepkie palce
przesuwały się bez ustanku po nagim torsie, żłobiąc krwawiące
bruzdy. Otarcia od łańcuchów nie dają mi zasnąć, a papka
wkładana na siłę w usta, wykręca jelita. Ona nazywa mnie Duchem
i trzyma tu od... Trzyma mnie tak długo, że straciłem rachubę.
Każe mówić na siebie „Kara”.
Ja chyba oszaleję. Już nie mogę tu
wytrzymać. Codziennie wypuszcza duszący dym ściągający na mnie
koszmary. Mówi tym pokręconym językiem, który w niczym nie
przypomina angielskiego i naprawdę nie mam pojęcia dlaczego
wszystko rozumiem. To imię... brzmi jak Kara powiedziane twardo, bez
akcentu, ale oznacza angielskie „punishment”. Kara... Jeżeli
jestem osądzony i ukarany, to za co do cholery? Nic nie pamiętam...
Pulsujące czerwone światło
rytmicznie wybijało takt oddechu skazańca unieruchomionego na
ścianie. Tuż u jego stóp warował olbrzymi psi strażnik, jakaś
rasa podobna do Mastifa neapolitańskiego. Jego oczy, również barwy
krwi leniwie obserwowały otoczenie. Na wprost nich, stał niewielki
okrągły stolik, na którym znajdowało się źródło
hipnotyzującego blasku. Pod szklaną kopułą regularnie biło
samotne serce. Ciałem mężczyzny wstrząsnęły torsje, zmuszając
opiekuna do podniesienia cielska i znalezienia miejsca, gdzie mógł
stworzyć sobie nowe legowisko. Powiało chłodem, a gdzieś z oddali
dało się usłyszeć odgłos zbliżających się kroków. Dźwięk
stukających obcasów ponownie poderwał zwierzaka. Mastif zaskomlał
niczym szczeniak, co zupełnie nie pasowało do psa jego postury i
zabrzmiało co najmniej dziwacznie. Podniósł się ponownie i
zniknął w ciemności. Ktoś się zbliżał. Uwięziony człowiek
załkał i skulił się w sobie. Bicie serca zlało się ze stukotem,
a sam organ rozbłysnął intensywną barwą, kąpiąc w szkarłacie
całe otoczenie. W klatce piersiowej przykutego do ściany skazańca
widniała dziura o poszarpanych krawędziach. Zwisające płaty skóry
przypominały obraną pomarańczę, a jednak straszliwa rana
najwyraźniej nie była śmiertelna. Może to nieumarły? Jakież
stworzenie wytrwa bez serca?
- To twoje? - zapytał niski, kobiecy głos.
W pomieszczeniu, które okazało się
sporych rozmiarów komnatą z czarnej cegły, w długiej granatowej
sukni stała kobieta, na oko - koło trzydziestki. Nikt nie
odpowiedział. Nawet serce umilkło, choć nie zaprzestało swej
pracy.
- Milczysz? Język też straciłeś? - ponownie zapytała przybyła osoba.
Z ust jeńca wydobył się charkot,
potem coś zabulgotało i w asyście karmazynowej piany, z
nabrzmiałych warg wypełzła gigantyczna larwa motyla. Robal wypadł
na podłogę, spuchł i zaczął rosnąć. Po chwili pękł i
wypuścił ze swego wnętrza bliżej nieokreśloną istotę, pokrytą
lepką mazią. Maź zastygła i jako biały pył opadła na ziemię,
odsłaniając drugą przedstawicielkę płci pięknej. Trudno
cokolwiek powiedzieć o jej wyglądzie, gdyż cała postać stworzona
jakby z żywej plamy czerni, unosiła się kilka centymetrów nad
ziemią. Twarz zbudowana z jaśniejszych lub ciemniejszych cieni
podkreślających uwypuklenia była beznamiętna maską ukrywającą
uczucia.
- Co cię sprowadza do mojego domu? - zapytała Kara.
- Twój gość oczywiście i doskonale powinnaś zdawać sobie z tego sprawę moja droga – odpowiedziała urodziwa brunetka w granatowej sukni.
- Doprawdy? Mój gość należy do mnie! - z naciskiem odparła okrutna istota.
- Obecnie... Obecnie tak, ale kiedyś... - zaczęła łamiącym się głosem.
- Obecnie jesteś Panią Pętli i nie wierzyłam, że jeszcze usłyszę coś na kształt żalu z twoich ust.
- Nie prosiłam się o to! - krzyk wydarł się z gardła.
- Hahaha. - wybuchła śmiechem Kara. - Takie emocje, moja droga?
- Sama wiesz najlepiej jak to wyglądało i w głównej mierze wina spada na ciebie!
- Na mnie? Jesteś tego pewna?
- Ty przynajmniej sama tego chciałaś! - atakowała Pani Pętli, a jej wybuchom towarzyszyły czerwone rozbłyski serca.
- Nie dokładnie tego. Nikt nie podejrzewał jak to się skończy.
- Nie mówię o „Błysku”...
- Tamta sprawa jest w tej chwili najmniej istotna. Ty również powinnaś o tym zapomnieć. Pomyśl kim jesteś. Pomyśl o wolności i absolucie.
- Kiedyś za to zapłacisz... Módl się, żeby on nigdy nie wyrwał się z twoich obrzydliwych łapsk!
Granatowa suknia zawirowała, tworząc
w powietrzu świetlne refleksy. Kobieta weszła w utworzoną pętlę
i zniknęła. W pomieszczeniu zapadł mrok, rozmywany słabym biciem
żywego organu. Kara podeszła do swojego niewolnika i oparła
szponiasty palec wskazujący na jego spękanych wargach. Krople krwi
otoczyły pazur, który natychmiast podniosła na wysokość twarzy.
Przypatrywała się chwilę ściekającej strużce i wysunęła
długi, lśniący ozór zlizując ostentacyjnie całą krew.
- Musimy być ostrożni mój drogi. - powiedziała do więźnia i odeszła w ciemność.
Kamienne bloki zwalonych budynków
zasłaniały przyczajonych mężczyzn. Jasna peleryna skrywała
potężną sylwetkę zamaskowanego człowieka. Obok niego ciężko
dyszał łysy towarzysz, ubrany w szerokie spodnie moro i
rozciągnięta bluzę z kapturem. Najwyraźniej nie zdołał jeszcze
odzyskać spokojnego oddechu, po odbytej przebieżce.
- Marnie z kondycją... - zauważył Nietoperz.
- Ja... na... ogół... nie latam... - dyszał Michael Stone.
- Ja też nie... na ogół. - z przekąsem rzucił wynajęty detektyw.
- Myślałem, że jesteś bardziej ponury.
- Może to twoje zabawne towarzystwo? - kontynuował.
- Lepiej skoncentrujmy się na ludziach przed nami. - wskazał uzbrojonych po zęby najemników w ptasich maskach.
- Będziesz przeszkadzał, czy zostajesz tutaj? - zapytał Bruce, nazywany obecnie Bobem.
- Spróbuję nadganiać, ale nie licz, że wskoczę w centrum wydarzeń. - burknął.
- Chcesz maskę? Kostium?
- Niee... Wielki neon z literą R. - powiedział zleceniodawca podpatrując ludzi kontrolujących teren poniżej.
- Nie rozumiem... - szepnął Wayne.
- Posłuchaj! Jeśli... - zaczął Michael, ale nie skończył bo jego towarzysz zniknął.
Zauważył go poniżej, jak przemykał
między budynkami. Wygimnastykowane ciało dostosowywało się do
terenu, przez który się przemieszczał. Serie skoków, fikołków,
podciągnięć układały się w jeden wspaniały pokaz akrobatyczny.
Kilkukrotnie uniknął wykrycia, czy to wstrzymując się od dalszego
biegu, czy też wykorzystując swój płaszcz i otoczenie. Stone
straciwszy go w końcu z oczu, ruszył powoli w dół, starając się
jednocześnie powtórzyć trasę, jaką odbył jego poprzednik. Co
pewien czas natrafiał na związanego, nieprzytomnego żołnierza i
zachodził w głowę jak to możliwe, że nie zauważył momentu, w
którym zostali skrępowani.
- Kogóż my tu mamy? - usłyszał pytanie, zadane przez kogoś za jego plecami.
- O nieee... - wydusił i odwrócił się.
Osoba, która zadała pytanie, nie
mogła kontynuować bo właśnie zamykała oczy, osuwając się w
objęciach Nietoperza.
- Na czas. Dziękuję. - kiwnął głową Michael.
- Za to mi płacisz. - odparł Batman i podszedł do okna. - Zerknij tutaj. - przywołał Stone'a, wskazując na baraki umieszczone na wprost okna. - Zwróć uwagę na samochód zaparkowany przed trzecim barakiem. - Bok metalowej hali o wysokości kilkunastu metrów u podstawy przysłonięty był ciężarówką z plandeką.
- Widzę. Ciężarówka.
- Nie. Nie ciężarówka. Spójrz na auto, które wystaje zza niej.
- Nic nie widzę. - powiedział zirytowany obserwator.
- Lornetka...
- Aaaa, no tak. - chwila milczenia była owocna, choć nie do końca. - Faktycznie widać kawałek czarnego bagażnika.
- Ekhem... - za chrząkał Wayne.
- No co? Ciężarówka, czarne auto za nią, stoją przed barakiem – wyrzucił niezbyt spostrzegawczy łysol.
- Rejestracja...
- Ja... eee... no jasne. - chwila konsternacji dała satysfakcjonującą odpowiedź. - Queen! Wiesz to mój ulubiony zespół.
- Wolałbym chyba psa na pomocnika. Nawet jeśli nosiłby pelerynę. - skwitował
- Pies by ci nie płacił!
- Ok mamy remis.
- Nie płacił by ci tak dużo.
- Dobrze. Jeden do zera dla ciebie. Wiesz kim jest Queen, czy pozostajemy przy zespole?
- Wiem. To Green Arrow.
- Kto taki?
- Ktoś taki jak ty, ale w innym świecie.
- Skupmy się na rzeczach realnych. Barry Queen to gwiazda rockowej kapeli i syn aktorki Seliny Kyle. Bardzo zamożnej aktorki, a to za sprawą nieudanego małżeństwa i wygranej sprawy rozwodowej z Toddem. Zespół, wbrew temu co sugeruje nazwisko, nazywa się „Flashpoint”.
- Chyba się już pogubiłem. To jest auto mamuśki, czy dzieciaka? Ile właściwie lat ma ten gwiazdor? Hej? Słyszysz mnie?
Rozmówca ponownie zniknął, ale tym
razem chyba na dobre, bo dalsza obserwacja nie zdradziła jego
miejsca pobytu. Stone pokręcił głową i uśmiechnął się pod
nosem. „Cały on” - pomyślał i usiadł oparłszy się o ścianę,
by po kilku minutach zasnąć.
Ten jasny strój był naprawdę
nieprzydatny w takim miejscu. Nietoperz przycupnąwszy na ostatniej
ze stosu skrzyń, zdejmował wyróżniający się w ciemnościach
kostium. Hala kryła w sobie wejście do podziemnego kompleksu
wybudowanego w grocie, których nie brakowało w okolicach Gotham.
Korytarze i poszczególne pomieszczenia krył mrok, którego objęcia
rozświetlały ledwie tlące się zielone latarenki. Na szczęście
dla detektywa, pod wierzchnim, jasnym okryciem, krył się obcisły
czarny uniform. Nie chronił może przed temperaturą, ale skutecznie
maskował jego obecność. Na wszelki wypadek, w dbałości o swoją
tożsamość, nałożył na oczy maskę w stylu Zorro. Marna to zasłona,
ale zawsze coś. Ciągle rozpatrywał powód swojego przybycia w to
miejsce. Tak naprawdę jego zleceniodawca nie określił jasno,
dlaczego mają przybyć akurat tutaj. Były dwa tropy i oba
prowadziły do Cobblepota. Pierwszy do luksusowego azylu w dzielnicy
Pingwina, a drugi do magazynów w zniszczonym przez wybuch, w momencie
„Błysku” Gotham. Nie tak łatwo jest się wbić do bezwzględnie
strzeżonego raju i to na przyjęcie zorganizowane przez gospodarza.
Właśnie te trudności pchnęły obu poszukiwaczy zaginionego
„Ducha” do rekonesansu w ukrytych magazynach. Nie byli jednak
przygotowani na zabawę w grotołazów. Na szczęście nie było tu
jego „pomocnika”, który niestety niezbyt radził sobie w
terenie. Trop jaki wskazał Stone, tak naprawdę pojawił się z
powietrza, bo poza samym hasłem i wskazaniem dwóch miejsc nie
zdradził nic. Bruce'a wciąż trapiło skąd niezbyt roztropny
mężczyzna miał takie informacje i przede wszystkim, skąd tyle
wiedział o nim samym. Jeszcze bardziej niepokojący był cel, w
jakim został wynajęty. Duch. Ten, który odpowiadał za wielki
wybuch, zniszczenie połowy Gotham i zmianę rzeczywistości. O ile
niepokojące było poszukiwanie Ducha, o tyle gorsza była
świadomość, jaka dotarła do Wayne'a dotycząca tej potężnej
istoty. Okazało się, że ma pustą dziurę w pamięci dotyczącą
niszczyciela rzeczywistości. Fakty mówiły: Duch to potężna
istota odpowiadająca za zniszczenie dotychczas istniejącego świata.
Na tym wiedza się skończyła, mało tego, nie miał zielonego
pojęcia skąd taką informację posiadał. Z zamyślenia wyrwały go
głosy przechodzących nieopodal ludzi. Podniesiony ton zdradzał
zdenerwowanie. Nietoperz niezauważony podążał za dyskutującą
trójką przebranych za ptaki osobników. Spod pierzastych masek
stłumione głosy mówiły o schwytanym intruzie. „Michael” -
pomyślał detektyw.
Stosy skrzyń, które umożliwiły
śledzenie pod stropem skończyły się. Korytarz mocno skręcał w
prawo i zmusił podążającego za ptasiogłowymi najemnikami by
zaczekał, aż znikną za rogiem. Po chwili zeskoczył na sam dół,
obserwując bacznie otoczenie i powoli zakradł się do rogu
korytarza, gdzie wyjrzał by zobaczyć co się dalej znajduje. Na
końcu były drzwi do windy, przed którą stał kichający bez
przerwy strażnik. Podobnie jak reszta uzbrojonych mężczyzn, na
głowie założoną miał maskę, która tym razem przedstawiała
papugę. Kolorowe pióra najwyraźniej pobudzały wrażliwy nos do
kichania. Wskazywało to na nowo zatrudnionego łotrzyka, bo nikt o
zdrowych zmysłach nie katował by się takim przebraniem. Kolejne
kichnięcie wyprowadziło „papugę” z równowagi i przeważyło
szalę, bo zdjęta maska poleciała w stronę ukrytego za rogiem
obserwatora. Winda zasygnalizowała, że właśnie ktoś dojechał na
to piętro. Drzwi otworzyły się i stanęła w nich rudowłosa
dziewczyna w otoczeniu kilku ochroniarzy. „To Pamela!” - Bruce
zamarł na widok swojej zaginionej żony. Kobieta poruszała się jak
marzenie i nawet zimne oczy bodyguardów lustrowały jej figurę od
góry do dołu. Grupa minęła strażnika i właśnie wtedy Wayne
zorientował się, że już za późno na ucieczkę. Kiedy starał
się wycofać, w sposób nie zdradzający jego obecności, Pamela
zatrzymała się i uniosła rękę do góry. Ochrona niczym wykute ze
stali posągi przystanęła otaczając kobietę, która zrobiła
nagły zwrot i wróciła do strażnika. Pochyliła się w kierunku
ciemnoskórego dryblasa i szepnęła mu coś do ucha.
- Pani pyta się czemu zdjąłeś maskę? - zapytał niskim głosem ochroniarz.
- Bo te cholerne pióra włażą mi do nosa! - ryknął strażnik. Pamela ponownie szepnęła coś do ucha murzynowi.
- Pani mówi, że jesteś bardzo niegrzeczny i nie okazujesz wdzięczności za okazaną troskę. Ponadto, pan Cobblepot byłby bardzo zawiedziony.
- Pingwin może sobie wsadzić tą papugę w dupę. Nie jestem jakimś popieprzonym zboczeńcem, który...
Ciemnoskóry mężczyzna chwycił go za
gardło w miażdżącym uścisku i z pytającym spojrzeniem zerknął
na rudowłosą kobietę. Pamela westchnęła i wystawiła dłoń, w
której natychmiast znalazł się podany przez najmniejszego z grupy
osobnika, odbezpieczony pistolet. Broń niczym od niechcenia uniosła
się na wysokość głowy strażnika i wypaliła. Czaszka rozbryzgła
się na drzwiach windy. Szary mózg, wymieszany z krwią spływał po
rękawie czarnego garnituru. Najmniejszy odebrał pistolet i wykonał
połączenie przez telefon wzywając ekipę sprzątającą.
Zszokowany Bruce nie czekał na dalszy rozwój wypadków, tylko
cofnął się za róg, gdzie ponownie wszedł na ułożone po sufit
skrzynie. Można powiedzieć, że w ostatniej chwili bo z przeciwnej
strony kolejna grupa ochroniarzy prowadziła spętanego więźnia z
workiem na głowie. Nie był to, jak wcześniej przypuszczał Michael
Stone, bo prowadzony człowiek był drobniejszej postury, choć
musiał mieć niezłą krzepę, bo obstawa ledwo sobie radziła. Zza
rogu wyszedł znajomy czarnoskóry siłacz i zobaczywszy wyrywającego
się śmiałka, uderzył go na odlew, powalając natychmiast na
ziemię. Wszyscy zniknęli za rogiem, zza którego dochodziły
rozkazy dotyczące powrotu i przeszukania terenu. Druga grupa
wybiegła ponownie w stronę powierzchni, a pierwsza z Pamelą i
schwytanym więźniem powróciła prawdopodobnie do windy.
Bruce odczekał chwilę i znalazł się
ponownie w swoim punkcie obserwacyjnym. Przed windą stał nowy
strażnik, tym razem noszący dumnie maskę przedstawiającą pawia.
Nietoperz wyjął batarang i już miał cisnąć nim w strażnika,
gdy ten zdjął maskę i odsłonił znajomą łysą głowę.
- Stone! - zakrzyknął wychodząc zza rogu.
- No proszę. Zmieniłeś ubiór?
- Spostrzegawczy jak zwykle. Widzę, że nie próżnowałeś. - wskazał na maskę.
- Okazja sama się nadarzyła. Mam nadzieję, że facet się wyliże. - obojętnie stwierdził mężczyzna.
- Co by nie było. Pamiętaj! My nie zabijamy! - skarcił Michaela.
- Dobra, dobra...
- Posłuchaj. Wchodzimy do windy i zjeżdżamy niżej. Jeśli na kogoś wpadniemy, powiesz, że złapałeś mnie gdy zakradałem się w korytarzu. W przypadku powodzenia, znikam przy pierwszej okazji. Zrozumiano? - Bruce przedstawił swój plan.
- Zrozumiano, ale co wtedy ze mną? - spytał poddenerwowany kandydat na superbohatera.
- Będziesz improwizował. - Wayne uśmiechnął się i nacisnął przycisk wzywający windę.
O dziwo w środku zbyt dużego wyboru
nie było. Dwa przyciski „góra – dół” dokładnie precyzowały
przeznaczenie środka transportu. Zjechali na dół gdzie po otwarciu
drzwi pierwszy na zewnątrz pojawił się Stone. Trzymając karabin w
ręce rozglądał się dookoła.
- Dwie kamery i megafon nad windą. - powiedział do kolegi w windzie.
Batman kiwnął głową i nacisnął
przycisk na pasku. Ruchome kamery opadły w dół, a kolor diód z
zielonego zmienił się na czerwony. Przed nimi był kolejny, dosyć
krótki korytarz, zakończony pancernymi drzwiami z okienkiem.
Podbiegli szybko do niego i rozejrzeli się. Jedyne wejście było
zamknięte, a wyłączony sprzęt w każdej chwili mógł sprowadzić
nieproszone towarzystwo. Na szczęście pod sufitem znajdowała się
kratka wentylacyjna. Stone podsadził Batmana, który zniknął w
otworze. Kamery włączyły się, uniosły do góry i zaświeciły
ponownie na zielono. Z megafonu wydobył się głos.
- Rzuć broń, padnij na kolana i załóż ręce za głowę!
Michael posłusznie wykonał polecenie.
Okienko otworzyło się i ktoś wyjrzał na zewnątrz. Zorientowawszy
się, że rozkaz został wykonany, otworzył drzwi, a ze środka
wysypali się uzbrojeni po zęby ludzie. Około dziesięciu „ptasich”
żołnierzy wypuściło spomiędzy siebie czarnoskórego ochroniarza
Pameli. Potężny osobnik podszedł do klęczącego i zerwał mu
maskę.
- Co tu robisz? - zapytał spokojnym, niskim głosem.
- Chciałem się odlać. Tam na zewnątrz nie zdążyłem, a... - Michael nie skończył mówić, bo przesłuchujący go osiłek nakazał mu milczenie, kładąc na ustach gruby paluch.
- Co zrobiłeś z kamerami? - przerwał mu nie zwracając na tłumaczenie.
- Z jakimi kamerami? - pytany udawał idiotę.
- Jesteś tu sam? - kontynuował monotonny głos.
- Jestem tu z wami, ale... - palec znowu wylądował na ustach.
- Zabierzcie tego kretyna do młodego. Może tam sobie wszystko przypomni i przestanie łgać.
Dwóch ludzi złapało Michaela pod
ręce i mimo protestów zaciągnęło za pancerne drzwi, które
zamknęły się z łoskotem.
1
Bezlitosne słońce oświetla skarlałe w świetle dnia budynki Gotham. Połowa miasta wyburzona, a pozostała część uszkodzona tak bardzo, że oczekuje na swój rychły koniec. 76000 minut temu rozbłysło światło i świat się skończył. Skończył się dla większości ludzkości. Istota nazywana Duchem zmieniła rzeczywistość. Spiekota odwróciła wartościowanie codziennych czynności. Kilometrowe kolejki stają przed Todd Tower by ostatnie grosze przeznaczyć na wodę, źródło życia. Charakterystyczne butelki z uśmiechniętym klaunem rozprowadzane w milionach sztuk, trafiają do każdego zakątka Gotham. Miasto pozbawione ciemnego schronienia. Pojęcie nocy wypadło z obiegu, bo jedyne czego można się spodziewać to popołudniowe zachmurzenie. Trzeba jeszcze wspomnieć o jedynym nowoczesnym skupisku wieżowców ocalałych po „Błysku”. Mowa o Strefie Cobblepot. Karykaturalny dżentelmen zyskał władzę nad okolicą dzięki handlowi wszelkiego rodzaju osłonami chroniącym przed bezlitosnym słońcem, głównie parasolami. Drugie źródło zysku to sieć basenów, ale to rozrywka dla najbogatszych i zarazem najbardziej zdeprawowanych mieszkańców Strefy Pingwina, jak złośliwie określa to miejsce biedota.
Nie wspomniałem o najcenniejszym psikusie będącym jednym z efektów wydarzenia sprzed pięćdziesięciu kilku dni. Większość obywateli Gotham straciła pamięć, a ich dotychczasowa wiedza została całkowicie odmieniona. Zmieniło się też całkowicie ich życie. Wszyscy ci, którzy zachowali świadomość, szukają swoich znajomych, współpracowników, rodziny na własną rękę. Prawdziwe tragedie spadły na zdruzgotane jednostki. Wyobraźcie sobie moi mili, że straciliście wszystko, ale wspomnienie o tym drąży waszą jaźń jak olbrzymi czerw. Czy możecie spokojnie spoglądać na żonę w objęciach nowego kochanka. To szczęście na twarzy utkane z nieświadomości bólu, który rozkłada bliską osobę na szczątki. Nowa plaga ogarnęła mroczne jeszcze niedawno zakamarki. Tłumy szaleńców, niczym zombi przemierzają ulice zniszczonego miasta. Nowa rzeczywistość zatopiona w rozpalonym asfalcie. Ciekawostką jest los, który tak utkała niewidzialna ręka, że dwójka „pamiętających” z czasu, sprzed „Błysku” nie spotkała się nigdy. Są i tacy, którzy nieustępliwie dążą do przywrócenia poprzedniego stanu. Na siłę próbują nawrócić odnalezionych bliskich. Dochodzi do dramatów. Każdego dnia trup ściele się gęsto i nawet policja, wspomagana najnowszą odmianą specyfiku o nazwie „Venom”, nie jest w stanie zapanować nad wypadkami. Wczoraj padło na mężczyznę, który usiłował odebrać małżonkę (rzekomo własną) komisarzowi. Wychodząca z kafejki para nie była w stanie odczepić się od oszalałego intruza. Kiedy desperat chwycił za kij, będący fragmentem reklamy obuwia marki „Killer Croc” komisarz Nigma bez wahania wystrzelił w pierś wariata. Pamiętajcie o tym moi kochani, kiedy sięgniecie w zapomnieniu po zakazany owoc.
Na końcu ulicy Crime Valley stoi niewielki budynek, ostatni można by powiedzieć posterunek przed przepaścią. Tuż za nim znajduje się początek ogromnego leja powstałego po niszczycielskim wybuchu. Budynek z zabitymi oknami nie zdradza obecności obecnego właściciela. Zasłonięte deskami otwory, skutecznie dezinformują przypadkowego obserwatora. Raz na kilka dni pojawia się jednak osoba, która nerwowo ściskając zawiniątko w dłoniach podchodzi do tajemniczego, opuszczonego przez okolicznych mieszkańców miejsca. Przeciera coś, co kiedyś mogło służyć za baner reklamowy, po czym z usatysfakcjonowaną miną wchodzi do środka rudery.
Wewnątrz zauważymy stare dębowe biurko zasypane papierami. Światło wpadające przez szczeliny w ścianach ukazuje nam archaiczny telefon , kałamarz, maszynę do pisania i pustą klatkę. Po pomieszczeniu krząta się starsza kobiecina, z brudną chustą na włosach i fartuchu przykrywającym ciało o obfitych kształtach. Nagle zadzwonił telefon...
- Halo!? - zapytał skrzeczący damski głos.
- Słuchaj kochanieńka, ja w sprawie ogłoszenia – zagadnął zapijaczony baryton.
- Kogo? - dociekała kobieta.
- Czy to agencja detektywistyczna „Nietoperz”?
- Taaa, o co chodzi?
- Mogie z właścicielem?
- Nie ma! - wybuchła zirytowana sekretarka.
- Aaaaa, to dziękuje... - odparł zrezygnowany klient.
Po zakończonej rozmowie kobieta powróciła do przerwanych czynności. Nie trwało to zresztą długo bo wykrzyknęła coś przejęta, zrzuciła roboczy uniform i wybiegła z budynku. Drzwi prowadzące do sąsiedniego pomieszczenia otworzyły się. W progu stanął przystojny mężczyzna o nienagannej posturze, ubrany w czysty, biały garnitur. Nazywa się Bob Kane i prowadzi ten podupadający interes. Nie zawsze tak bywało. Bob dobrze pamięta dawne czasy i życie, które prowadził przed katastrofą. Niegdyś miliarder znany jako Bruce Wayne, ukrywa się teraz pod fałszywą tożsamością. Swoje bankructwo zrekompensował sobie odkryciem całkiem nowych zdolności detektywistycznych. Zmysł dedukcji potrzebny mu niegdyś do prowadzenia olbrzymiej firmy wykorzystuje by pomagać innym.
Bruce nie widział „Błysku” i nie pamięta wydarzeń z tego dnia. Obudził się w mrocznej jaskini przysypany stertą kamieni. Jego wycieczka na powierzchnię trwała bardzo długo, a jedynymi towarzyszami i pokarmem zarazem, były nietoperze. Po wyjściu odnalazł zgliszcza posiadłości i jedyny sprawny pojazd, którym był rower przyjaciela i lokaja – Alfreda.
Droga przez zgliszcza była żmudna i przywoływała wspomnienia. Bruce zastanawiał się czy zobaczy jeszcze kiedykolwiek swoich rodziców, żonę Pamelę i synka Tima. Wszyscy byli przecież w FaceLandzie kiedy...
Face Land największy park rozrywki jaki kiedykolwiek powstał na świecie. Największa i najlepsza inwestycja Harveya Denta. Obecnie to złomowisko pordzewiałego metalu. Poskręcane zwoje zamknęły w swoich ramionach wiele istnień, głównie szczęśliwych rodzin z dziećmi. Pierwsza wizyta na cmentarzysku była koszmarem. Skąpane we krwi atrakcje wesołego miasteczka, przyozdobione wnętrznościami niczym choinkowymi łańcuchami. Stada ptaków żerujące na ludzkich szczątkach.
Mijały dni na przeszukiwaniu okolicy. Czasami ktoś pojawił się w pobliżu i niewidzącym wzrokiem pozdrowił współtowarzysza niedoli. Po dwóch tygodniach Bruce trafił na dziwną szklaną powierzchnię zatopioną w ziemi. Tafla szkła odbijająca promienie słońca, nie pozwalała zajrzeć do środka i dowiedzieć się, co jest ukryte pod powierzchnią. Coś zaszeleściło za plecami i instynkt sprawił, że mężczyzna natychmiast odwrócił się w kierunku skąd doszedł go dźwięk. Zobaczył zgarbioną postać, ubraną w brązowe łachmany pozszywane w całość grubą nicią. Twarz zasłaniał kapelusz z szerokim rondem i szpiczastym środkiem. Postać przypominała swoim wyglądem stracha na wróble. Kiedy nieznajomy podniósł głowę, rondo kapelusza odsłoniło twarz mężczyzny w okularach.
- Bob? Bob Kane? - zapytał nieznajomy.
- Nie, nazywam się... - nie zdążył skończyć.
- Poznaję cie z gazety nazywasz się Bob Kane, dziennikarz Daily Gotham! - rozentuzjazmowany stracho podobny mężczyzna nie dawał za wygraną.
- Crane? Jonathan? - Bruce przecierał oczy ze zdumienia.
- Skąd pan wie jak się nazywam? - tym razem zdziwienia nie krył łachmaniarz.
- Jonathan Crane byłeś moim ogrodnikiem. Nie poznajesz mnie? Co z Alfredem? Widziałeś kogoś? Rodziców? Pamele, Tima? Mów, mów błagam! - desperacja wyciekała ze łzami i załamującym się głosem.
- Nie znam pana i nigdy nie byłem ogrodnikiem. - stwierdził z pewnością siebie Crane.
- Musisz pamiętać, musisz! - nalegał Wayne.
Później sprawy potoczyły się szybko. Świst nie zwiastował niczego dobrego. Crane skoczył do przodu odpychając zaskoczonego Bruce'a, nazywanego też Bobem i padł na ziemię. Kawałek wygiętej w półkole blachy sterczał z czoła Jonathana. Ciało Crane'a drgało jeszcze przez chwilę by znieruchomieć na zawsze. Ptactwo obserwujące przebieg wydarzeń zerwało się w górę, zatoczyło koło nad taflą szkła i runęło w dół na ucztę. Skłębiona masa skrzydeł pokryła ciepłe jeszcze zwłoki.
Bruce wyrwał wystającą z ziemi rurę i ruszył na wygłodzone stado. Ptactwo ponownie wzbiło się w górę i zniknęło za pół leżącym diabelskim młynem. Z martwego ogrodnika pozostał mokry szkielet. Zeżarły wszystko, nawet ubranie. Bruce znieruchomiał. Śmiertelny świst dochodził tym razem z kilku stron. Wystarczy poczekać, podpowiadał wewnętrzny głos, poczekać i...
Skoczył. Seria salt do tyłu i na boki, w dzikiej ucieczce przed metalowymi pociskami. Ostrza raz, za razem wbijały się w miejsca, w których jeszcze przed chwilą się znajdował. Wtedy coś uderzyło go w pierś i zwaliło na ziemię.
Kiedy oprzytomniał, ujrzał młodego mężczyznę w ciemno niebieskim stroju i i masce zasłaniającej oczy. Dziwny uniform nosił ślady stałego użytkowania. Młodzieniec trzymał w ręku coś w rodzaju dwóch metalowych pałek, które zapewne przyczyniły się do upadku Wayne'a. Z każdej dziury wychodzili chłopcy w różnym wieku. Obdartusy uzbrojone w prowizoryczną broń, ogoleni na łyso, nie wyglądali jak gang małoletnich złodziejaszków. Ich twarze mówiły jedno – to mordercy. Wszyscy wznieśli oręż do nieba i wykrzyknęli chórem, a głos ich był jak głos jednej istoty: Synowie Graysona!!!
Teraz, albo nigdy. Pomyślał Bruce i kopnął w kolano zaskoczonego przywódcę opryszków. Zerwał się na nogi i kilkoma skokami trafił na najbliższe wzniesienie. Używając plątaniny lin i kabli przemieszczał się ze sterty na stertę, aż dotarł do szerokiej alejki. Biegł używających wszystkich sił i zastanawiał się, skąd do cholery ma takie umiejętności. Z oddali dochodziły odgłosy zbliżającego się pościgu, przekleństw i gróźb. Niedaleko majaczyły szkielety pierwszych budynków. Pierwszy kamień dosięgnął go gdy stanął pod ścianą. Początek olbrzymiej wyrwy. By dostać się do ocalałego miasta powinien jak najszybciej podjąć wyzwanie wspinaczki. Co jednak z Synami Grayson'a depczącymi mu po piętach? Wybuch wstrząsnął całą okolicą. Ręce do góry skurczybyki! - zaskrzeczał głos z megafonu! Eksplozja oddzieliła uciekającego od niedoszłych oprawców. Wystarczyła także, by powrócili do bezpieczniejszych zajęć i łatwiejszych łupów. Tuż przy głowie Bruce'a pojawiła się pleciona drabinka. Chwilę potrwało by dostał się na brzeg urwiska. Kawalerią ratującą z opresji okazała się starsza kobieta uzbrojona w dwururkę i kilka granatów. Poznała w uciekającym Boba Kane'a i natychmiast postanowiła mu pomóc. Pani Kowalski nie wypuściła zdezorientowanego biedaka ze swoich rączek. Trzeba przecież pomóc potrzebującemu, więc zaprosiła go do siebie, wymyła, wykarmiła i ubrała.
Bob Kane powrócił dosyć szybko na łono społeczeństwa. Praca w kontrolowanej przez dwie najbogatsze korporacje gazecie (rozpoznanie w nim dziennikarza wskazywało, że tam powinien szukać roboty) nie była w kręgu zainteresowań naszego bohatera. Szybko zorientował się, że sytuacja jest nieciekawa i poznał efekty uboczne działania Ducha. Odkrył, że jest wiele osób, które pamiętają zupełnie inną rzeczywistość. Wydawać by się mogło, że było jej nieskończenie wiele wersji. Szukając swojej rodziny, natrafiał na sobie podobnych i niekiedy udawało mu się doprowadzić do spotkania niedawnych małżonków, rodzeństwa i rodziców z dziećmi. Czasami używał metod, które nie były akceptowane przez aktualne organy ścigania. Potrzebował też źródła dochodów. Naturalnym krokiem (by skorzystać ze swoich możliwości) było otworzenie biura detektywistycznego o nazwie „Nietoperz”, które jak jego zwierzęce odpowiedniki miało się stać środkiem do przeżycia. Oczywiście nie wszystkie sprawy załatwiał oficjalnie. Tutaj pomógł mu przypadek. Podczas jednej z wizyt w ruinach rezydencji Wayne'ów odnalazł trochę ciekawego sprzętu, który służył chyba do wspinaczki w trudnych warunkach. Były to dosyć zaawansowane liny, uchwyty, a nawet części ubrania. Kolor czarny był co prawda nieprzydatny, ale od czego jest farba. Warunki niemalże pustynne zmuszały do dostosowania się i stworzenia odpowiedniego kamuflażu. W świetle dnia, nie będzie przecież latał jako czarna kropka do odstrzelenia. Trzeba też było chronić swoją tożsamość, nawet jeżeli nie była do końca prawdziwa. W ten oto sposób pojawiła się maska. Nietoperz rozpoczął swoją misję detektywa do wynajęcia. W prowadzeniu biura miała pomóc mu pani Kowalski. Jej pojęcie o prowadzeniu sekretariatu było znikome, ale sprawdzała się nieźle jako sprzątaczka. Czasami po kilku dniach odzywał się w niej spóźniony zapis rozmowy telefonicznej i przekazywała wiadomość swojemu pracodawcy. W wielu przypadkach zainteresowani musieli fatygować się sami. Biuro, jak już zdążyłem wspomnieć, mieściło się na krańcu Crime Alley.
To prowadzi nas do momentu kiedy do biura detektywistycznego „Nietoperz” zadzwonił telefon. Zadzwonił też dnia następnego i kolejnego, dzwonił przez tydzień, ale pani Kowalski nie pojawiała się w pracy. Zajęty poprzednimi zleceniami pan Kane, nie interesował się czy jego specyficzna pracownica właśnie wyszła, czy jeszcze nie przyszła. Nie interesował się do dnia kiedy wrócił i zastał swoje biuro w totalnej rozsypce. Biurko rozerwane na pół, krzesło wbite w ścianę a dookoła porozrzucane podarte dokumenty. Jedynie dzwoniący telefon pozostał nietknięty. Bob/Bruce podszedł by odebrać, ale nie zdążył. Natarczywy sygnał umilkł gdy miał podnieść słuchawkę. Pod telefonem leżała wetknięta, pomięta gazeta. Brudna i do tego śmierdziała wątpliwej jakości i wątpliwego pochodzenia kiełbasą. Detektyw podniósł i rozprostował znalezisko, zatykając jednocześnie nos. Na środku widniał nabazgrany (prawdopodobnie węglem) napis: „Gdzie jest moja mamuśka?!!”. Był również podpis: „Gienek”. „No to chyba mam zlecenie” - pomyślał mężczyzna. „Prawdziwe zadanie dla Nietoperza”. Wtedy drzwi się otworzyły i stanęła w nich pani Kowalski. Nie była sama. Za ucho trzymała potężnego chłopaka o gębie idioty. Potężny to zresztą za mało powiedziane. Dwa i pół metra wzrostu i biceps, który wskazywał na słoniową siłę. Chłopak podążał za kobietą na kolanach i łkał jak szczeniak. Osłupiały Kane/Wayne patrzył na rozgrywające się przed nim przedstawienie. Padło mnóstwo wyjaśnień, przeprosin i ukłonów, po czym Gienek zabrał się za sprzątanie. Po kilkunastu minutach do środka wniesiono nowiutkie meble. Były też kolejne przeprosiny, po których Gienek i pani Kowalski zniknęli. Jeśli ktoś zastanawiał się czy nietoperze mają szczęki to informuję, że te w ludzkiej skórze na pewno – zdarza się, że na podłodze.
Minął tydzień. Śmiało nazwiemy go martwym sezonem, a wszystko za sprawą temperatur sięgających czterdziestu stopni w cieniu. Dokładnie we wtorek doszło do przełomu i po raz pierwszy od feralnej daty, spadł deszcz. Zachmurzyło się i nad Gotham zapadła noc. Zszokowani ludzie wypełźli na ulice w nagłej potrzebie integracji z towarzyszami niedoli. Wtedy błysnęło, huknęło, a z nieba spadł deszcz zbawiennej i przede wszystkim darmowej wody. Z początku była radość i płacz, potem nieznajomi padli sobie w objęcia i tańczyli zachwyceni rześkim prysznicem. Prawda jest taka, że dla niektórych był pierwszym od kilku tygodni. Woda parowała bardzo szybko i wokół pojawiały się kłęby pary. Widoczność spadła do zera, ale nie było paniki. Powstały dym w niewytłumaczalny sposób działał na ośrodki nerwowe zebranych osób. Zaczęło się od zwierząt. Przeciągłe miauczenia uwodziły partnerów, psy wyły opętańczo, aż wreszcie żądza dopadła ludzi. Poranek zastał ich nagich, splecionych ze sobą. Zawstydzeni, milczący pozbierali przyodziewek i czmychnęli do swoich kryjówek.
Przed małym budynkiem przy Crime Alley stała zagubiona postać. Łysy mężczyzna nerwowo rozglądał się dookoła, przeczesując jednocześnie swoją gęstą brodę. Od brody, przechodził do gładzenia gładko wygolonych policzków, by po chwili przeszukiwać szerokie kieszenie płaszcza. Efekt poszukiwań był udany bo wyciągnął zapalniczkę i po chwili zapalił papierosa. W tym właśnie momencie zrobiło się ciemno, spadł deszcz, który natychmiast zgasił wykrzywionego fajka. Mężczyzna zaklął szpetnie i wszedł do środka budynku. Natychmiast złapał go atak kaszlu i kataru, ale nie zaalarmował nikogo, ponieważ jak to już wiemy, nie miał kogo alarmować. Biuro było puste. Potencjalny klient miał na oko, trochę ponad trzydzieści lat, był wysoki i dobrze zbudowany. Usiadł ciężko na fotelu i rozpoczął heroiczną walkę z kolejnymi napadami kaszlu.
Po około dwudziestu minutach zza drzwi zaczęło odpowiadać mu echo. No niezupełnie. Po prostu przybył ktoś z podobną dolegliwością. Wszedł znajomy nam gospodarz w białym garniturze.
- Dzień dobry panie Kane, a może powinienem powiedzieć, panie Wayne?
- A może po prostu nietoperz ?
- Człowiek nietoperz?
- Po prostu nietoperz.
- Chyba albinos.
- Pan w jakiej sprawie? Panie...?
- Michael Stone. Mam zlecenie dla jedynego detektywa w mieście.
- Jest jeszcze kilku panie Stone.
- Oni się nie liczą, nie w takiej sprawie...
- A więc?
- Chciałbym kogoś odnaleźć.
- Rozumiem, ale skoro tyle pan wie na przykład na mój temat, to czemu nie poszuka sam?
- Powiedzmy, że sprawa wymaga specjalnych środków.
- Trudna sprawa...?
- To pan jest tutaj detektywem.
- Kogo mam odnaleźć?
- Człowieka odpowiedzialnego za to wszystko.
- Za wszystko? Czyli? Kogo pan właściwie szuka, panie Stone? Szefa, kolegę, sąsiada, kochanka?
- Szukam Ducha.
- Tego Ducha?
- Tego Ducha.
- To będzie kosztowało ekstra i nie daję żadnych gwarancji.
- Jakoś się dogadamy.
Nie wspomniałem o najcenniejszym psikusie będącym jednym z efektów wydarzenia sprzed pięćdziesięciu kilku dni. Większość obywateli Gotham straciła pamięć, a ich dotychczasowa wiedza została całkowicie odmieniona. Zmieniło się też całkowicie ich życie. Wszyscy ci, którzy zachowali świadomość, szukają swoich znajomych, współpracowników, rodziny na własną rękę. Prawdziwe tragedie spadły na zdruzgotane jednostki. Wyobraźcie sobie moi mili, że straciliście wszystko, ale wspomnienie o tym drąży waszą jaźń jak olbrzymi czerw. Czy możecie spokojnie spoglądać na żonę w objęciach nowego kochanka. To szczęście na twarzy utkane z nieświadomości bólu, który rozkłada bliską osobę na szczątki. Nowa plaga ogarnęła mroczne jeszcze niedawno zakamarki. Tłumy szaleńców, niczym zombi przemierzają ulice zniszczonego miasta. Nowa rzeczywistość zatopiona w rozpalonym asfalcie. Ciekawostką jest los, który tak utkała niewidzialna ręka, że dwójka „pamiętających” z czasu, sprzed „Błysku” nie spotkała się nigdy. Są i tacy, którzy nieustępliwie dążą do przywrócenia poprzedniego stanu. Na siłę próbują nawrócić odnalezionych bliskich. Dochodzi do dramatów. Każdego dnia trup ściele się gęsto i nawet policja, wspomagana najnowszą odmianą specyfiku o nazwie „Venom”, nie jest w stanie zapanować nad wypadkami. Wczoraj padło na mężczyznę, który usiłował odebrać małżonkę (rzekomo własną) komisarzowi. Wychodząca z kafejki para nie była w stanie odczepić się od oszalałego intruza. Kiedy desperat chwycił za kij, będący fragmentem reklamy obuwia marki „Killer Croc” komisarz Nigma bez wahania wystrzelił w pierś wariata. Pamiętajcie o tym moi kochani, kiedy sięgniecie w zapomnieniu po zakazany owoc.
Na końcu ulicy Crime Valley stoi niewielki budynek, ostatni można by powiedzieć posterunek przed przepaścią. Tuż za nim znajduje się początek ogromnego leja powstałego po niszczycielskim wybuchu. Budynek z zabitymi oknami nie zdradza obecności obecnego właściciela. Zasłonięte deskami otwory, skutecznie dezinformują przypadkowego obserwatora. Raz na kilka dni pojawia się jednak osoba, która nerwowo ściskając zawiniątko w dłoniach podchodzi do tajemniczego, opuszczonego przez okolicznych mieszkańców miejsca. Przeciera coś, co kiedyś mogło służyć za baner reklamowy, po czym z usatysfakcjonowaną miną wchodzi do środka rudery.
Wewnątrz zauważymy stare dębowe biurko zasypane papierami. Światło wpadające przez szczeliny w ścianach ukazuje nam archaiczny telefon , kałamarz, maszynę do pisania i pustą klatkę. Po pomieszczeniu krząta się starsza kobiecina, z brudną chustą na włosach i fartuchu przykrywającym ciało o obfitych kształtach. Nagle zadzwonił telefon...
- Halo!? - zapytał skrzeczący damski głos.
- Słuchaj kochanieńka, ja w sprawie ogłoszenia – zagadnął zapijaczony baryton.
- Kogo? - dociekała kobieta.
- Czy to agencja detektywistyczna „Nietoperz”?
- Taaa, o co chodzi?
- Mogie z właścicielem?
- Nie ma! - wybuchła zirytowana sekretarka.
- Aaaaa, to dziękuje... - odparł zrezygnowany klient.
Po zakończonej rozmowie kobieta powróciła do przerwanych czynności. Nie trwało to zresztą długo bo wykrzyknęła coś przejęta, zrzuciła roboczy uniform i wybiegła z budynku. Drzwi prowadzące do sąsiedniego pomieszczenia otworzyły się. W progu stanął przystojny mężczyzna o nienagannej posturze, ubrany w czysty, biały garnitur. Nazywa się Bob Kane i prowadzi ten podupadający interes. Nie zawsze tak bywało. Bob dobrze pamięta dawne czasy i życie, które prowadził przed katastrofą. Niegdyś miliarder znany jako Bruce Wayne, ukrywa się teraz pod fałszywą tożsamością. Swoje bankructwo zrekompensował sobie odkryciem całkiem nowych zdolności detektywistycznych. Zmysł dedukcji potrzebny mu niegdyś do prowadzenia olbrzymiej firmy wykorzystuje by pomagać innym.
Bruce nie widział „Błysku” i nie pamięta wydarzeń z tego dnia. Obudził się w mrocznej jaskini przysypany stertą kamieni. Jego wycieczka na powierzchnię trwała bardzo długo, a jedynymi towarzyszami i pokarmem zarazem, były nietoperze. Po wyjściu odnalazł zgliszcza posiadłości i jedyny sprawny pojazd, którym był rower przyjaciela i lokaja – Alfreda.
Droga przez zgliszcza była żmudna i przywoływała wspomnienia. Bruce zastanawiał się czy zobaczy jeszcze kiedykolwiek swoich rodziców, żonę Pamelę i synka Tima. Wszyscy byli przecież w FaceLandzie kiedy...
Face Land największy park rozrywki jaki kiedykolwiek powstał na świecie. Największa i najlepsza inwestycja Harveya Denta. Obecnie to złomowisko pordzewiałego metalu. Poskręcane zwoje zamknęły w swoich ramionach wiele istnień, głównie szczęśliwych rodzin z dziećmi. Pierwsza wizyta na cmentarzysku była koszmarem. Skąpane we krwi atrakcje wesołego miasteczka, przyozdobione wnętrznościami niczym choinkowymi łańcuchami. Stada ptaków żerujące na ludzkich szczątkach.
Mijały dni na przeszukiwaniu okolicy. Czasami ktoś pojawił się w pobliżu i niewidzącym wzrokiem pozdrowił współtowarzysza niedoli. Po dwóch tygodniach Bruce trafił na dziwną szklaną powierzchnię zatopioną w ziemi. Tafla szkła odbijająca promienie słońca, nie pozwalała zajrzeć do środka i dowiedzieć się, co jest ukryte pod powierzchnią. Coś zaszeleściło za plecami i instynkt sprawił, że mężczyzna natychmiast odwrócił się w kierunku skąd doszedł go dźwięk. Zobaczył zgarbioną postać, ubraną w brązowe łachmany pozszywane w całość grubą nicią. Twarz zasłaniał kapelusz z szerokim rondem i szpiczastym środkiem. Postać przypominała swoim wyglądem stracha na wróble. Kiedy nieznajomy podniósł głowę, rondo kapelusza odsłoniło twarz mężczyzny w okularach.
- Bob? Bob Kane? - zapytał nieznajomy.
- Nie, nazywam się... - nie zdążył skończyć.
- Poznaję cie z gazety nazywasz się Bob Kane, dziennikarz Daily Gotham! - rozentuzjazmowany stracho podobny mężczyzna nie dawał za wygraną.
- Crane? Jonathan? - Bruce przecierał oczy ze zdumienia.
- Skąd pan wie jak się nazywam? - tym razem zdziwienia nie krył łachmaniarz.
- Jonathan Crane byłeś moim ogrodnikiem. Nie poznajesz mnie? Co z Alfredem? Widziałeś kogoś? Rodziców? Pamele, Tima? Mów, mów błagam! - desperacja wyciekała ze łzami i załamującym się głosem.
- Nie znam pana i nigdy nie byłem ogrodnikiem. - stwierdził z pewnością siebie Crane.
- Musisz pamiętać, musisz! - nalegał Wayne.
Później sprawy potoczyły się szybko. Świst nie zwiastował niczego dobrego. Crane skoczył do przodu odpychając zaskoczonego Bruce'a, nazywanego też Bobem i padł na ziemię. Kawałek wygiętej w półkole blachy sterczał z czoła Jonathana. Ciało Crane'a drgało jeszcze przez chwilę by znieruchomieć na zawsze. Ptactwo obserwujące przebieg wydarzeń zerwało się w górę, zatoczyło koło nad taflą szkła i runęło w dół na ucztę. Skłębiona masa skrzydeł pokryła ciepłe jeszcze zwłoki.
Bruce wyrwał wystającą z ziemi rurę i ruszył na wygłodzone stado. Ptactwo ponownie wzbiło się w górę i zniknęło za pół leżącym diabelskim młynem. Z martwego ogrodnika pozostał mokry szkielet. Zeżarły wszystko, nawet ubranie. Bruce znieruchomiał. Śmiertelny świst dochodził tym razem z kilku stron. Wystarczy poczekać, podpowiadał wewnętrzny głos, poczekać i...
Skoczył. Seria salt do tyłu i na boki, w dzikiej ucieczce przed metalowymi pociskami. Ostrza raz, za razem wbijały się w miejsca, w których jeszcze przed chwilą się znajdował. Wtedy coś uderzyło go w pierś i zwaliło na ziemię.
Kiedy oprzytomniał, ujrzał młodego mężczyznę w ciemno niebieskim stroju i i masce zasłaniającej oczy. Dziwny uniform nosił ślady stałego użytkowania. Młodzieniec trzymał w ręku coś w rodzaju dwóch metalowych pałek, które zapewne przyczyniły się do upadku Wayne'a. Z każdej dziury wychodzili chłopcy w różnym wieku. Obdartusy uzbrojone w prowizoryczną broń, ogoleni na łyso, nie wyglądali jak gang małoletnich złodziejaszków. Ich twarze mówiły jedno – to mordercy. Wszyscy wznieśli oręż do nieba i wykrzyknęli chórem, a głos ich był jak głos jednej istoty: Synowie Graysona!!!
Teraz, albo nigdy. Pomyślał Bruce i kopnął w kolano zaskoczonego przywódcę opryszków. Zerwał się na nogi i kilkoma skokami trafił na najbliższe wzniesienie. Używając plątaniny lin i kabli przemieszczał się ze sterty na stertę, aż dotarł do szerokiej alejki. Biegł używających wszystkich sił i zastanawiał się, skąd do cholery ma takie umiejętności. Z oddali dochodziły odgłosy zbliżającego się pościgu, przekleństw i gróźb. Niedaleko majaczyły szkielety pierwszych budynków. Pierwszy kamień dosięgnął go gdy stanął pod ścianą. Początek olbrzymiej wyrwy. By dostać się do ocalałego miasta powinien jak najszybciej podjąć wyzwanie wspinaczki. Co jednak z Synami Grayson'a depczącymi mu po piętach? Wybuch wstrząsnął całą okolicą. Ręce do góry skurczybyki! - zaskrzeczał głos z megafonu! Eksplozja oddzieliła uciekającego od niedoszłych oprawców. Wystarczyła także, by powrócili do bezpieczniejszych zajęć i łatwiejszych łupów. Tuż przy głowie Bruce'a pojawiła się pleciona drabinka. Chwilę potrwało by dostał się na brzeg urwiska. Kawalerią ratującą z opresji okazała się starsza kobieta uzbrojona w dwururkę i kilka granatów. Poznała w uciekającym Boba Kane'a i natychmiast postanowiła mu pomóc. Pani Kowalski nie wypuściła zdezorientowanego biedaka ze swoich rączek. Trzeba przecież pomóc potrzebującemu, więc zaprosiła go do siebie, wymyła, wykarmiła i ubrała.
Bob Kane powrócił dosyć szybko na łono społeczeństwa. Praca w kontrolowanej przez dwie najbogatsze korporacje gazecie (rozpoznanie w nim dziennikarza wskazywało, że tam powinien szukać roboty) nie była w kręgu zainteresowań naszego bohatera. Szybko zorientował się, że sytuacja jest nieciekawa i poznał efekty uboczne działania Ducha. Odkrył, że jest wiele osób, które pamiętają zupełnie inną rzeczywistość. Wydawać by się mogło, że było jej nieskończenie wiele wersji. Szukając swojej rodziny, natrafiał na sobie podobnych i niekiedy udawało mu się doprowadzić do spotkania niedawnych małżonków, rodzeństwa i rodziców z dziećmi. Czasami używał metod, które nie były akceptowane przez aktualne organy ścigania. Potrzebował też źródła dochodów. Naturalnym krokiem (by skorzystać ze swoich możliwości) było otworzenie biura detektywistycznego o nazwie „Nietoperz”, które jak jego zwierzęce odpowiedniki miało się stać środkiem do przeżycia. Oczywiście nie wszystkie sprawy załatwiał oficjalnie. Tutaj pomógł mu przypadek. Podczas jednej z wizyt w ruinach rezydencji Wayne'ów odnalazł trochę ciekawego sprzętu, który służył chyba do wspinaczki w trudnych warunkach. Były to dosyć zaawansowane liny, uchwyty, a nawet części ubrania. Kolor czarny był co prawda nieprzydatny, ale od czego jest farba. Warunki niemalże pustynne zmuszały do dostosowania się i stworzenia odpowiedniego kamuflażu. W świetle dnia, nie będzie przecież latał jako czarna kropka do odstrzelenia. Trzeba też było chronić swoją tożsamość, nawet jeżeli nie była do końca prawdziwa. W ten oto sposób pojawiła się maska. Nietoperz rozpoczął swoją misję detektywa do wynajęcia. W prowadzeniu biura miała pomóc mu pani Kowalski. Jej pojęcie o prowadzeniu sekretariatu było znikome, ale sprawdzała się nieźle jako sprzątaczka. Czasami po kilku dniach odzywał się w niej spóźniony zapis rozmowy telefonicznej i przekazywała wiadomość swojemu pracodawcy. W wielu przypadkach zainteresowani musieli fatygować się sami. Biuro, jak już zdążyłem wspomnieć, mieściło się na krańcu Crime Alley.
To prowadzi nas do momentu kiedy do biura detektywistycznego „Nietoperz” zadzwonił telefon. Zadzwonił też dnia następnego i kolejnego, dzwonił przez tydzień, ale pani Kowalski nie pojawiała się w pracy. Zajęty poprzednimi zleceniami pan Kane, nie interesował się czy jego specyficzna pracownica właśnie wyszła, czy jeszcze nie przyszła. Nie interesował się do dnia kiedy wrócił i zastał swoje biuro w totalnej rozsypce. Biurko rozerwane na pół, krzesło wbite w ścianę a dookoła porozrzucane podarte dokumenty. Jedynie dzwoniący telefon pozostał nietknięty. Bob/Bruce podszedł by odebrać, ale nie zdążył. Natarczywy sygnał umilkł gdy miał podnieść słuchawkę. Pod telefonem leżała wetknięta, pomięta gazeta. Brudna i do tego śmierdziała wątpliwej jakości i wątpliwego pochodzenia kiełbasą. Detektyw podniósł i rozprostował znalezisko, zatykając jednocześnie nos. Na środku widniał nabazgrany (prawdopodobnie węglem) napis: „Gdzie jest moja mamuśka?!!”. Był również podpis: „Gienek”. „No to chyba mam zlecenie” - pomyślał mężczyzna. „Prawdziwe zadanie dla Nietoperza”. Wtedy drzwi się otworzyły i stanęła w nich pani Kowalski. Nie była sama. Za ucho trzymała potężnego chłopaka o gębie idioty. Potężny to zresztą za mało powiedziane. Dwa i pół metra wzrostu i biceps, który wskazywał na słoniową siłę. Chłopak podążał za kobietą na kolanach i łkał jak szczeniak. Osłupiały Kane/Wayne patrzył na rozgrywające się przed nim przedstawienie. Padło mnóstwo wyjaśnień, przeprosin i ukłonów, po czym Gienek zabrał się za sprzątanie. Po kilkunastu minutach do środka wniesiono nowiutkie meble. Były też kolejne przeprosiny, po których Gienek i pani Kowalski zniknęli. Jeśli ktoś zastanawiał się czy nietoperze mają szczęki to informuję, że te w ludzkiej skórze na pewno – zdarza się, że na podłodze.
Minął tydzień. Śmiało nazwiemy go martwym sezonem, a wszystko za sprawą temperatur sięgających czterdziestu stopni w cieniu. Dokładnie we wtorek doszło do przełomu i po raz pierwszy od feralnej daty, spadł deszcz. Zachmurzyło się i nad Gotham zapadła noc. Zszokowani ludzie wypełźli na ulice w nagłej potrzebie integracji z towarzyszami niedoli. Wtedy błysnęło, huknęło, a z nieba spadł deszcz zbawiennej i przede wszystkim darmowej wody. Z początku była radość i płacz, potem nieznajomi padli sobie w objęcia i tańczyli zachwyceni rześkim prysznicem. Prawda jest taka, że dla niektórych był pierwszym od kilku tygodni. Woda parowała bardzo szybko i wokół pojawiały się kłęby pary. Widoczność spadła do zera, ale nie było paniki. Powstały dym w niewytłumaczalny sposób działał na ośrodki nerwowe zebranych osób. Zaczęło się od zwierząt. Przeciągłe miauczenia uwodziły partnerów, psy wyły opętańczo, aż wreszcie żądza dopadła ludzi. Poranek zastał ich nagich, splecionych ze sobą. Zawstydzeni, milczący pozbierali przyodziewek i czmychnęli do swoich kryjówek.
Przed małym budynkiem przy Crime Alley stała zagubiona postać. Łysy mężczyzna nerwowo rozglądał się dookoła, przeczesując jednocześnie swoją gęstą brodę. Od brody, przechodził do gładzenia gładko wygolonych policzków, by po chwili przeszukiwać szerokie kieszenie płaszcza. Efekt poszukiwań był udany bo wyciągnął zapalniczkę i po chwili zapalił papierosa. W tym właśnie momencie zrobiło się ciemno, spadł deszcz, który natychmiast zgasił wykrzywionego fajka. Mężczyzna zaklął szpetnie i wszedł do środka budynku. Natychmiast złapał go atak kaszlu i kataru, ale nie zaalarmował nikogo, ponieważ jak to już wiemy, nie miał kogo alarmować. Biuro było puste. Potencjalny klient miał na oko, trochę ponad trzydzieści lat, był wysoki i dobrze zbudowany. Usiadł ciężko na fotelu i rozpoczął heroiczną walkę z kolejnymi napadami kaszlu.
Po około dwudziestu minutach zza drzwi zaczęło odpowiadać mu echo. No niezupełnie. Po prostu przybył ktoś z podobną dolegliwością. Wszedł znajomy nam gospodarz w białym garniturze.
- Dzień dobry panie Kane, a może powinienem powiedzieć, panie Wayne?
- A może po prostu nietoperz ?
- Człowiek nietoperz?
- Po prostu nietoperz.
- Chyba albinos.
- Pan w jakiej sprawie? Panie...?
- Michael Stone. Mam zlecenie dla jedynego detektywa w mieście.
- Jest jeszcze kilku panie Stone.
- Oni się nie liczą, nie w takiej sprawie...
- A więc?
- Chciałbym kogoś odnaleźć.
- Rozumiem, ale skoro tyle pan wie na przykład na mój temat, to czemu nie poszuka sam?
- Powiedzmy, że sprawa wymaga specjalnych środków.
- Trudna sprawa...?
- To pan jest tutaj detektywem.
- Kogo mam odnaleźć?
- Człowieka odpowiedzialnego za to wszystko.
- Za wszystko? Czyli? Kogo pan właściwie szuka, panie Stone? Szefa, kolegę, sąsiada, kochanka?
- Szukam Ducha.
- Tego Ducha?
- Tego Ducha.
- To będzie kosztowało ekstra i nie daję żadnych gwarancji.
- Jakoś się dogadamy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz