"Szmaragdowe lata"

1

Sterta gruzu była ostatnią z przeszukiwanych w tym rejonie. Spocone, poobdzierane do krwi dłonie przerzucały pozostałości po rozpadającej się ruderze. To jednak nie wiek spowodował, że podziurawione mury ustąpiły bezlitosnemu upływowi czasu. Zaczęło się o świcie. Jeden po drugim, dachy budynków w Star City eksplodowały, po czym zasysały całą fasadę do środka. Nie to, że manifestacje nadludzkich mocy są czymś obcym w naszym świecie, ale za każdym razem rozsypują wątpliwej wytrzymałości poczucie bezpieczeństwa. Jeśli wydawało się Wam, że służby ratunkowe dotarły do tego zapchlonego kawałka miejskiej aglomeracji to jesteście w błędzie. Wśród rumowiska migały kolorowe kostiumy elity super ludzi.

  • Oliver! Ollie!? - Wołali poprzebierani dziwacy, przeszukując ruiny.

Z niemałego już tłumu dochodziły komentarze rozentuzjazmowanych gapiów, którzy wymieniali pseudonimy swoich idoli. Trudno się dziwić, nie zawsze ma się okazję zobaczyć gwiazdy, bohaterów, a nawet bogów. Imienia chrześcijańskiego zbawiciela wzywała młoda dziewczyna opatulona w czerwoną, poszarpaną pelerynę, na której widniała wielka litera „S”. Łkała i potrząsała co chwilę głową by zrzucić krwawe krople, spływające jej na twarz, gdzie mieszały się z łzami. Palce nerwowo wplatała w podarte kabaretki, które zwisały z obandażowanych kikutów, będących resztką po straconych nogach. Druga z kobiet stała obok okaleczonej koleżanki. Jej wywrócone oczy, odsłaniały białka, a usta wypowiadały bez ustanku niezrozumiałe zdanie. Ciężkie powietrze zawirowało, unosząc drobiny wysuszonej farby, która odpadła z nadgniłych ścian pobliskiego budynku. Ciemnoskóry mężczyzna w zielonym uniformie wylądował tuż przy Batmanie, który przeklinając bezsilność nie przestawał przeczesywać okolicy.


  • Gdzie Hal? - Zapytał długouchy nietoperz.
  • Zabrał ciała. Powiedział, że zostawi je w Samotni i natychmiast rusza na Oa.
  • John... Czy on... No wiesz, czy...
  • Chcesz zapytać, czy jest sobą?
  • Dobrze wiesz. Nie wiadomo jak zareaguje. W końcu to...
  • Nie myślałem, że dorwie Barry'ego.
  • Do cholery! On dorwał nawet Clarka! - Wykrzyczała półnaga Amazonka.
  • Diano! Uspokój się. - Zimno rozkazał Batman.

Promień z pierścienia uformował szmaragdowy gorset, który zasłonił obnażone piersi Wonder Woman. Nie było to jednak potrzebne, bo kobieta wbiegła między ludzi i po chwili zniknęła za ocalałymi zabudowaniami.

  • Jest! Jest! Kogoś znalazłem! - Zawołał młodzieniec z literą „R” na piersi.
  • Ollie? To ty? - Z nadzieją zapytał chrapliwy głos zza maski.
  • Bruce. Odsuń się. Pierścień Green Lanterna pomoże nam podnieść to żelastwo.

Tuż obok grupki superbohaterów zmaterializował się zielony dźwig, który zręcznie uniósł metalowa sztabę, przygniatającą usypisko kamieni. Spomiędzy większych kawałków wystawała trupio blada ręka trzymająca złamany łuk.

  • O Boże! To on! Nie żyje! Nie żyje! - Wołała spanikowana dziewczyna.
  • Zabierzcie ją stąd. John, zabierz ją!

Dźwig zniknął. Ciemnoskóry Green Lantern uformował przeźroczystą kulę i pochwycił histeryzującą kobietę z jej opiekunką. Trójka uniosła się w powietrze i zniknęła w przestworzach. Tymczasem wyciągnięto już pokiereszowane ciało i rozpoczęto reanimację. Nie była jednak potrzebna, bowiem ocalony podniósł się o własnych siłach. Ku zaskoczeniu wszystkich wyciągnął przed siebie ręce jakby znajdował się w ciemnym pokoju i szukał drogi wyjścia.

  • On... - Zaczęła blond włosa piękność w białym wydekoltowanym wdzianku.
  • Nie widzi! - Dokończył Robin.



Antarktyda zawsze pociągała swoim niedostępnym urokiem, niczym nieskalana dziewica kusiła, by po chwili odrzucić swoich zalotników. Gdzieś w głębi lądu stała Samotnia, spuścizna kryptońskich pokoleń. Schronienie, w którym ostatni syn planety Krypton łapał oddech po kolejnym ratowaniu świata, stanie się miejscem jego ostatniego spoczynku. Kal-El, Clark Kent, Superman nie żyje. Jego ciało, podobnie jak i Barry'ego Allena zwanego Flashem, oraz pozostałych uśmierconych w ostatnim czasie spoczną w wielkim lodzie. Hal Jordan otoczył smutnym wzrokiem lodowy grobowiec i odwrócił się w kierunku wyjścia. Pierścień zamigotał i wystrzelił zielonym promieniem ukazując trójwymiarowy obraz innego Green Lanterna.

  • Hal? Wszystko ok? - Spytała migocząca postać.
  • Stewart! Mówiłem zero kontaktu z moim pierścieniem! - Wykrzyczał.
  • Stewart? Już nie John?
  • To musi być naprawdę coś ważnego. Nawet nie wiesz ile ryzykujesz. Nie wiemy ile pierścień jeszcze wytrzyma. Muszę lecieć do Strażników na Oa.
  • Oby coś pomogli.
  • Do rzeczy John. Czas nagli.
  • Odnaleźliśmy Olivera!
  • Co z nim?
  • Hal... Na pewno wszystko w porządku?
  • Co z nim?!
  • Jest niewidomy i nie może mówić...
  • Hal?!
  • Nie kontaktuj się ze mną.

Projekcja Green Lanterna zniknęła. Wokół następcy Abin-Sura pojawiło się szmaragdowe pole, które uniosło mężczyznę w powietrze.

  • Na Oa! - Rozkazał.
  • Natychmiast proszę pana. - Odpowiedział pierścień.
  • Ty!?
  • Czas opuścić niewygodne mieszkanie. Więzienie na twojej ręce spełniło swoją rolę.
  • Co zamierzasz morderco?
  • Wiesz... Zawsze cię lubiłem Jordan. Tak chyba mówią złoczyńcy, prawda? - Kontynuował głos wydobywający się ze szczególnego rodzaju biżuterii.
  • Co...
  • Zamierzam? - Dokończył pierścień – Twój nieszczęsny towarzysz z Korpusu poddał mi wspaniały pomysł na zabawę.
  • Proszę, nie Oliver... weź mnie...
  • Przecież mówiłem, że Cię lubię. Pan Queen nieszczególnie jest mi znajomy. Dobrze mi się kojarzy, ale chętnie zacieśnię nową znajomość.
  • Nie pozwolę!
  • Ty lecisz na Oa. Wybacz, ale nie będę ci towarzyszył. Nie tym razem. Żegnaj, lub raczej do zobaczenia.

Z pierścienia wyleciało coś niematerialnego, niczym przeźroczysty obłok zawisło na granicy stratosfery. Green Lantern przyspieszył i jak wyrzucony z procy pomknął w kosmiczną przestrzeń.



Nieduży, prywatny samolot należący do Bruce'a Wayne'a czekał na spóźniających się pasażerów. W strugach deszczu podjechała długa limuzyna z charakterystyczną rejestracją wskazującą bezpośrednio na właściciela. Drzwi otworzyły się, a ze środku wyszedł łysy mężczyzna w stroju sanitariusza. Walcząc z parasolem, zrzucał spływające po dokładnie przystrzyżonej brodzie krople deszczu. Drugie drzwi również zostały otwarte. W szaro zielonym dresie wyszedł Oliver Queen. Wzniósł głowę do góry, pozwalając by długie blond włosy opadły na plecy. Deszcz niemiłosiernie walił o przyciemniane okulary, wystukując obłędną melodię. Pielęgniarz uporawszy się z parasolem osłonił nim swojego podopiecznego.

  • Panie Queen. Przeziębi się pan. Proszę wziąć mnie pod rękę.

Kiedy ruszyli w kierunku otwartych drzwi samolotu, Oliver po kilku krokach przystanął i uniósł rękę, w geście powstrzymującym od dalszego marszu. Wśród grzmotów, od strony wieży kontrolnej zbliżał się inny samochód, błyskający jasnymi światłami. Pierwszy wyszedł szofer, który okazał się być starszym jegomościem z krótkim wąsem. Wyszedłszy z auta, z rozłożonym parasolem udał się do tylnych drzwi, otwierając je z pewnego rodzaju nonszalancją. Ze środka wyszedł wysoki mężczyzna o ciemnych włosach i smutnej minie. Obaj podeszli do niewidomego i jego opiekuna.

  • Ollie. To ja. Bruce. - Queen odpowiedział kiwnięciem głową. - Ta operacja to jedyna szansa. Przynajmniej będziesz widział. Jest dosyć skomplikowana, jak każda ingerencja w układ nerwowy, ale skuteczna. Doktor Wender to znakomity fachowiec. My z Timothym zajmiemy się poszukiwaniem Dicka.

Oliver prawą ręką wykonał ruch, jakby nakładał coś na palec.

  • Wydaje mi się, że pan Queen pyta o jakiś pierścionek, lub obrączkę. - Podpowiedział pielęgniarz.
  • Panie... - Zaczął Wayne.
  • Stone. Michael Stone.
  • Panie Stone. Czy mógłby pan na chwilkę zostawić nas samych?
  • Oczywiście. Poczekam przy samolocie.
  • Oliver... Clark i Barry nie żyją. Hal pochował ich w Samotni i poleciał na Oa. John mówił, że zerwał kontakt. Pierścień wytrzymał, ale czy na długo? Może staruszkowie coś poradzą. Ptaszek jest na pokładzie, a futerał nad twoim fotelem. Nigdy nic nie wiadomo, więc uważajcie na siebie.

Green Arrow ponownie skinął głową, potwierdzając wszystko co usłyszał. Ruszyli do samolotu gdzie niecierpliwy pielęgniarz ponownie walczył ze składającym się parasolem. Zobaczywszy zbliżających się biznesmenów cisnął połamańcem i ruszył im naprzeciw.

  • Proszę mi wybaczyć, ale...
  • Alfredzie... - Szofer podał drugą parasolkę, uprzedziwszy myśli i polecenie swojego pracodawcy.
  • Serdecznie dziękuję. Uważajcie na błysk... - Uderzenie pioruna przerwało w pół zdania.
  • Na co? - Zapytał Bruce.
  • Uważajcie na błyskawice.
  • Nie boję się latać i to nie ja będę w samolocie. - Skwitował Wayne.
  • O mój Boże...- Wyszeptał przerażony Michael, kuląc się ze strachu.
  • Dobrego lotu panowie.

Bruce Wayne poczekał, aż przyjaciel zniknie w samolocie i ruszył w kierunku auta.

  • Paniczu Bruce... - Zagadnął Alfred.
  • Tak?
  • Kto ma się kim opiekować?
  • Mam nadzieję, że obędzie się bez przygód.



Samolot wystartował mimo kiepskich warunków atmosferycznych. Upływający czas, fatalnie wpływał na dolegliwość ograniczającą prawidłowe działanie zmysłów Olivera. Queen większość czasu siedział w samotności, rozczesując swoją gęstą, kozią brodę.

  • Może warkoczyki? - Zapytał pielęgniarz. - Proszę mi wybaczyć. Wiem, że nie może pan odpowiedzieć. Może pan nie widzi, ale również mam brodę. Nie tak bujną i okazałą jak pan i nie w tym kolorze, ale mam. Proponuję na czas podróży warkoczyki, co by się panu nie skręcała. - Oliver nie dawał żadnego znaku, a Michael kontynuował. - Niech sobie pan nie myśli, też mam stracha. Niewiele latam. To znaczy latałem kilka razy, ale nigdy w czasie lotu, nie było burzy.

Samolotem zakołysało, światła przygasły, a pan Stone poleciał między fotele krzycząc z przerażenia. Trzęsło coraz bardziej. Oliver wymacał ręką nogę swojego opiekuna i silnie pociągnął. Ryk, który dało się słyszeć obudził by umarłego. Stone wierzgał jak młody źrebak, bezlitośnie kopiąc w co popadnie. Nagle coś łupnęło, ciało zesztywniało, a głos umilkł.

  • Musisz mi wybaczyć – Powiedział młody chłopak - ale nie dało się już tego słuchać.

Oliver kiwnął głową i dla pewności wymacał literę „R” na piersi pomocnika Batmana. Walnął pięścią w szafkę umieszczoną nad fotelem. Otworzyła się odsłaniając długi, czarny futerał.

  • Skrzypce? - Zagadnął Robin – Chcesz smoking do kompletu? - Zapytał podając torbę. - Poczekaj, sprawdzę co w kokpicie.

Kiedy ruszył w kierunku pilotów, światło zgasło całkowicie. Coś trzasnęło i ciąg powietrza wdarł się do środka pojazdu. Oliver padł na ziemię i oplótł nogami metalową poręcz, ściskając oba pakunki. Robin jedną reką złapał za górę fotela, a drugą za trudny do określenia fragment Michaela Stone'a. Chwila zmagania nie trwała długo, choć wydawało się, że upływa wieczność. Potem nie było nic.



Oliver poczuł jak ktoś nim szarpie, otworzył oczy i natychmiast je zamknął. Oślepiające promienie słońca prześwitywały przez bujną zieleń, kłębiącą się w koronach drzew. Widział. Może niezbyt wyraźnie, ale jednak. Pochylała się nad nim brodata twarz przyklejona do łysej głowy, najprawdopodobniej należąca do jego, wątpliwej przydatności opiekuna.
  • Dzięki bogu. Żyje pan! - Zakrzyknął z radości Michael.

Oliver położył palec na gubych wargach towarzysza i rozejrzał się dookoła. Wilgotny las tętnił życiem. Mnóstwo ptaków przelatywało wśród listowia, bzyczenie owadów wypełniało uszy, a z oddali dochodziły ich porykiwania i inne dźwięki. Temperatura sprawiała, że ubrania lepiły się do ciała. Wrak samolotu leżał nieopodal, wśród połamanych drzew. Trasa dosyć miękkiego lądowania była wyraźnie zaznaczona w roślinności. Oliver ruszył przed siebie pozostawiając w tyle oniemiałego kolegę.

  • Panie Queen! Panie Queen! Pan widzi?!

Wzywany nie reagował i podążał w stronę samolotu. Zniknął wewnątrz wraku, z którego po chwili dochodziły stukania, szurania i odgłosy uderzeń. Stone niecierpliwie oczekiwał powrotu niewidomego dotychczas biznesmena. Uzbroiwszy się w kawałek drewnianego kija czekał na wynik poszukiwań wewnątrz rozbitego pojazdu. Wreszcie pojawił się Queen. W jednej ręce trzymał długi, czarny futerał, a w drugiej wypchaną torbę. Zrobił zaledwie kilkanaście kroków w stronę oczekującego go rozbitka, gdy samolot eksplodował. Obaj padli na ziemię, zwaleni ognistym podmuchem. Kiedy się podnieśli Oliver podszedł do Michela i nakreślił na ziemi literę „R” zakończoną znakiem zapytania.

  • Nie rozumiem...- Powiedział Stone. - O co pan pyta?

Oliver chrząknął i walnął pięścią w ziemię. Otworzył torbę i wyjął z niej zielony kostium. Szybko przebrał się w uniform i po chwili przed gościem z rozdziawioną buzią stał Green Arrow.

  • O kur...- Wysyczał pielęgniarz.

W futerale znajdował się łuk, kołczan i dwa długie noże. Sprzęt na pewno nie przeszedłby rutynowej odprawy na lotnisku. Jedno z ostrzy poleciało do góry, w bezbłędnej próbie sprawdzającej wyważenie. Arrow schwytał przedmiot za ostrze i wręczył Stone'owi. Ten, wciąż ogłupiały, przyjął broń i ruszył niczym zombi za bohaterem.

Droga była uciążliwa i okupiona licznymi zranieniami. Kiedy zatrzymali się w okolicy strumienia, spragniony Michael od razu rzucił się do wody.

  • Zaczekaj... - Wychrypiał zielony łucznik.
  • Pan mówi?
  • Usiłuję...
  • Niech pan nie nadwyręża głosu. To niesamowite. Prawdziwe cuda, ale jak mam na pana mówić? Panie Queen, czy może panie Green Arrow. Nieee... To głupie. Może panie Arrow... Sam nie wiem, co można...
  • Dość – Przerwał zamaskowany mściciel. - Ktoś się zbliża.

Stone ucichł i skrył się za krzakiem. Kilku mężczyzn w kostiumach piratów przemknęło przez polanę. Śpiewali rubaszną piosenkę o syrenie, która... Zostawmy tą piosenkę i powróćmy do naszych bohaterów. Odczekawszy chwilkę, ruszyli w ślad za wesołą gromadką. Radosne krzyki odbijały się echem i wskazywały na aktualne miejsce pobytu piratów. Podążali za nimi w milczeniu, tnąc wijące się liany i grube liście, zagradzające im drogę. Piraci umilkli, ale wciąż pozostawiali wyraźne ślady swojego przejścia. Po pewnym czasie zielony myśliwy i zasapany pielęgniarz dotarli do podnóża kamiennej budowli, piętrzącej się wiele poziomów w górę. Architektura przypominała swoim wyglądem azteckie świątynie. Nasi poszukiwacze przygód niestety nie natrafili na główne wejście, lecz na grube kamienne bloki stanowiące jedną ze ścian bocznych. Green Arrow sięgnął do kołczana po jedną ze strzał i wycelował wysoko ponad głowę. Pocisk pomknął w górę, ciągnąc za sobą cienką linkę. Strzała utkwiła gdzieś wysoko w murze, co usatysfakcjonowało strzelca. Zlany potem Michael zaczął mamrotać pod nosem, co nie uszło uwadze łucznikowi. Znacząco spojrzał spod zielonego kaptura, wymuszając tym samym jakąkolwiek wypowiedź.

  • Bła... bła... błagam. Nie karz mi tam wchodzić. - Prosił zasapany mężczyzna.
  • Nie radzę... - Zaczął Oliver, ale przerwał mu atak kaszlu.
  • Wolę tu zdechnąć, niż wysilić się na jeszcze jeden ruch.
  • Twój wybór.
  • Wybór, wybór. Jaki wybór. Czy ja się prosiłem o wycieczkę po amazońskiej dżungli. Kim do cholery byli ci piraci? Banda przebierańców latająca po lesie. Jeszcze na dokładkę pradawna świątynia. Gdzie my jesteśmy?! Co to ma być? Nowe przygody Indiany Jones'a?
  • Ciiii.....
  • Nie będę milczał! Mam dosyć! Niech się dzieje co chce!

Nagły ryk zamknął usta narzekającemu łysolowi. Ogromny przedstawiciel kotowatych wystrzelił z gęstwiny rozdziawiając paszczę. Błyskawiczny ruch ręką i strzała była już na cięciwie. Pazury wpiły się w ramię potężnej posturą ofiary, wyrywając kawałek mięsa. Dwie strzały sterczały z pręgowanego cielska, ale olbrzymia bestia nie dawała za wygraną. Wreszcie, obok powarkiwań tygrysa dało się słyszeć nieludzki gardłowy krzyk, choć wyrwany z męskiej piersi. Stone jedną ręką schwycił kota za gardło, by drugą dzierżącą otrzymany wcześniej nóż raz, za razem wbijać w pierś dzikiego przeciwnika. Arrow widząc, że ma czysty strzał, uderzył w czaszkę potwornego napastnika. Bydlę zadrżało konwulsyjnie i zawisło na zakrwawionym ramieniu Michaela. Ręka nie wytrzymała pod naporem martwego ciała, które już po chwili przygniotło zemdlonego pielęgniarza.

Zmierzchało, kiedy pogromcy dzikich zwierząt znaleźli się na pierwszym tarasie. Brakowało jeszcze kilka metrów, by przekroczyli linię kończącą leśny obszar, zaznaczoną przez korony drzew. Green Arrow wyjął strzałę, która pociągnęła za sobą linę i przy pomocy małego urządzenia, ponownie umieścił ją w drzewcu. Powtórzył zabieg wykonany na dole i tym samym umożliwił dalszą wspinaczkę.

  • Zostaniesz tutaj...
  • Myślisz, że dam sobie radę?
  • Zabiłeś tygrysa.
  • Albo zrobiły to twoje strzały...
  • Nie sądzę.
  • A wiesz, że ty coraz lepiej mówisz.
  • Ty coraz lepiej sobie radzisz. Chcesz kostium?
  • Jak zrzucę parę kilo.
  • To wróć na dół i wejdź po schodach.
  • Bardzo zabawne.
  • Nie ruszaj się stąd. Niedługo wracam.
  • Słynne ostatnie słowa.
  • Już kiedyś umarłem.
  • Nie każdy rodzi się bohaterem komiksów.
  • Zaostrzyłeś dowcip o zęby tygrysa?
  • Nieee, o pazury.
  • Do zobaczenia.
  • Bez wątpienia...
  • Zawsze jesteś takim pesymistą?
  • Tylko gdy broczę krwią jak zarzynana świnia.

Mężczyźni rozstali się. Green Arrow piął się powoli do góry, a jego oczom ukazał się zdumiewający widok. Ponad koronami drzew zobaczył zniszczone, pożarte przez dżunglę budynki, a jeszcze dalej wielkie, szklane wieżowce. Niektóre z nich ciągle jeszcze płonęły, wysyłając w niebo czarne chmury dymu. W centrum Star City rozkwitła w całej okazałości, najprawdziwsza w świecie dżungla. Nic nie pasowało do siebie. Lot był do Gotham, więc jak uszkodzony samolot, znajdujący się w połowie drogi do celu trafił do miejsca, z którego startował? Skąd takie zmiany w mieście, wymagające wielu lat działania sił przyrody. Czy to jawa, czy też sen. Jaki wróg zakpił sobie ze współczesnego Robin Hooda? To gwałt na jego umyśle, czy realna ingerencja w strukturę rzeczywistości?



Kolejne piętro obstawione było przez przebierańców w strojach piratów. Kilka strzał ogłuszających wyeliminowało potencjalnych kandydatów do wszczęcia alarmu. Oliver był już na ostatnim pietrze, gdy niebo wypełnił rozdzierający krzyk. Przeskakując pomiędzy wielkim statuami przedstawiającymi maszkarony dostał się w pobliże schodów. Na wielkim placu stało kilkunastu, uzbrojonych po zęby drabów. W centrum budowli znajdowało się ciemne wejście przed, którym stał zbudowany z drewnianych pali krzyżak, w kształcie litery X. Przybity do niego Robin, krzyczał kiedy rozpalone żelazo topiło jego skórę, cęgi wyrywały kawałki ciała, a skręcone rzemienie uderzały gdzie popadnie. Oliver czuł jak łzy wypływają mu spod maski. Szukał rozwiązania, ale szanse na ocalenie były praktycznie zerowe. Co robić, co robić? Chwycił kilka strzał i wyszedł zza rogu. Wypuszczał po kolei w piratów, którzy najwidoczniej nie spodziewali się ataku. Kiedy zabrakło amunicji wykorzystał łuk i nóż. Krwawe smugi zastygały w powietrzu czekając na bliźniacze odbicia. Ruchy Green Arrowa były błyskawiczne. „No Red... pozazdrościłbyś...” - pomyślał. Z cienia ukrytego w wejściu do piramidy ktoś wyszedł. Postać ubrana była w jeansy i czarną bluzę z kapturem trzymała w ręku napięty łuk. Piraci wybiegli zza pleców nowo przybyłej osoby i natychmiast rzucili się na samotnego bohatera. Każdy z napastników próbował obezwładnić Olivera, ale kończyło się na tym, że zrywali fragmenty zielonego ubrania i nieznacznie ranili przeciwnika. Kończyli jednak na ziemi zwijając się z bólu. Zakapturzony najwidoczniej miał dosyć przedstawienia i wypuścił strzałę, która utkwiła w czole Queen'a. Green Arrow padł na kolana. Klęcząc spoglądał na scenę rozgrywającą się przed nim. Nieznajomy podszedł do niego i wyrwał ze sparaliżowanej ręki nóż, następnie stanął przed ukrzyżowanym Robinem i bezceremonialnie poderżnął mu gardło. Światło zgasło na czerwono.



Deszcz uderzał o dachówkę strzelistego kościoła, odpowiadając na miarowe walenie niedomkniętych drzwi do nawy bocznej. Światło świec dawało blady półmrok, który nieznacznie rozjaśniał okolicę ołtarza. Pozostała część świątyni zatopiona była w ciemnościach. Straszyły jedynie pierwsze rzędy zbutwiałych ławek i spękana posadzka, spomiędzy jej połamanych fragmentów, pięły się ku górze pędy roślin. Na zapadniętym ołtarzu leżało ciało w zielonym kostiumie. Cienka, czerwona stróżka jeszcze niedawno spływała po marmurowej płycie, teraz zastygła tworząc brunatną skorupę. Świeczniki rozbłysły, a nieruchome dotąd zwłoki zatrzęsły się i uniosły kilka centymetrów do góry. Mężczyzna jęknął i usiadł, wykrzywiając wargi w grymasie bólu. Zsunął się na ziemię i dopiero tam zorientował, że coś trzyma w ręce. Była to strzała, której grot nosił krwawy ślad użytkowania. Niczym błyskawica przeleciały przez myśli wspomnienia ostatnich chwil, kiedy zginął Robin, kiedy... Powinien nie żyć. Oliver opuścił głowę i schował ją pomiędzy kolana. Co się dzieje?



Po około pół godziny zawieszenia pomiędzy jawą, a postradaniem zmysłów, podniósł się i ruszył w kierunku szamoczących się drzwi. Pogoda na zewnątrz musiała być straszna, bo skrzypiące zawiasy były na granicy swojej wytrzymałości, a przez dziury w dachu wpływały do wewnątrz strugi wody. Kiedy zbliżył się do drzwi, znalazł za nimi wiśniową kotarę, falującą mimo swojej ciężkości. Złapał za przegniły materiał i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. Tam, zamiast szalejącej burzy spostrzegł kolorową polanę skąpaną w letnim słońcu. Dotknął ręką starannie przystrzyżonej trawy, sprawdzając czy nie ma do czynienia z pokrętną iluzją, lub wytworem swojego umysłu. Przez chwilę przeszło mu przez głowę, że jednak umarł i znalazł się w raju.
Na końcu polany rozstawione były na stojakach tarcze, w charakterystycznym turniejowym układzie. Oliver podszedł w ich kierunku. Tarcze były nienaruszone i widocznie czekały dopiero na swoje przeznaczenie. Nagle szósty zmysł dał o sobie znać, zza pleców czujne ucho wychwyciło charakterystyczny świst. Z przerażeniem odwrócił głowę tylko po to, by obserwować jak strzały mijają jego głowę. Lotki zadrgały obok jego twarzy, muskając delikatnie policzki.

  • Hej! Cudaku! - Krzyknął głos z oddali, a jego właściciel machał przyjacielsko ręką.
  • Czekaj ty... - Zawarczał Queen i ruszył w kierunku łucznika.


Nieznajomy ubrany był w brązowe łachmany, przywodzące na myśl średniowiecznego rozbójnika. Zza pleców wystawały strzały umieszczone w skórzanym kołczanie. Na poważnej, lecz dobrotliwej twarzy z kilkudniowym zarostem pojawił się szczery uśmiech.

  • Wybacz okrutny żart przyjacielu, ale byłeś tak zamyślony, że nie słyszałeś nawoływań.
  • Kim ty do cholery jesteś?! - Zapytał rozzłoszczony Oliver łapiąc obdartusa za ubranie.
  • Jestem... - Koniec łuku zahaczył o nogę krzykacza – ...przyjacielem... – Podciągnięta do góry broń zwaliła go na ziemię - ...ale mów mi Robert. A ciebie jak zwą? - Skończył łucznik i podcięty przez wściekłego Queena, dołączył do niego na ziemi.
  • Green Arrow. - Odpowiedział Oliver, ciskając z oczu gromy.

Przepychający się mężczyźni patrzyli przez chwilę na siebie, po czym wybuchli gromkim śmiechem. Otrzepali ubrania i wstali podając sobie rękę na zgodę. Od strony kościoła zbliżała się kolejna osoba.

  • Kolejny „przyjaciel”? - Zapytał z naciskiem Queen.
  • Kto wie? Zaraz się przekonamy.

Człowiek, który nadchodził miał na sobie długą czarną koszulę, sięgającą poniżej ud i wysoko wiązane buty. Broń przewieszona przez plecy wskazywała, że posiada te same umiejętności co dwaj oczekujący go towarzysze. Bujne, ciemne włosy opadały mu na ramiona, poruszane wiatrem odsłaniały głęboką bliznę tuż poniżej oka. Nie zdążył się przywitać, gdy mury kościoła runęły wzbijając tumany kurzu. Jasny pył przysłonił wszystko. Trzej łucznicy stanęli do siebie plecami, by obserwować następstwa niezwykłego wypadku.

  • Wydaje mi się, czy słyszałem trąbkę? - Zagadnął Green Arrow.
  • Zaiste grają. - Odparł nowo przybyły.
  • Ziemia drży... - Dodał Robert.

Chmura opadła odsłaniając kolorowy tłum przebierańców. Drewniane trybuny pełne były ludzi rodem z hollywoodzkiej produkcji z lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku. Na końcu każdego rzędu stał całkiem współczesny, uzbrojony w karabin osobnik. Trębacze zbliżali się z oddali, tłum krzyczał, a z miejsca gdzie jeszcze przed chwilą stał kościół nadciągała potężna konstrukcja. Całość przypominała monumentalny wjazd Kleopatry ze starego filmu. Na tronie siedziała jednak nie piękna królowa, a zasłonięty za czarnym kapturem człowiek w jeansach.

Green Arrow wyciągnął strzałę i natychmiast nałożył ją na cięciwę. Jego dwaj nowi znajomi, nie bardzo wiedzieli co jest przyczyną, ale poszli w ślady kolegi. Strzała pomknęła w kierunku mordercy, lecz nie osiągnęła celu. Jedna z kobiet, ze świty otaczającej złoty tron rzuciła się na linię strzału. Pocisk utkwił w piersi nieszczęsnej ofiary, a wokół zapanowała cisza. Siedzący dotychczas na tronie mężczyzna powstał i zaczął klaskać. Oszalała tłuszcza. Bębenki, trąbki, kołatki i tysiąc gardeł w jednym euforycznym głosie wiwatowały na cześć strzelca, lub ofiary. Ciężko przewidzieć co na myśli miał klaszczący. Wahanie rozwiał czyn, którego dopuścił się po chwili. Zakapturzony podszedł do zwłok i kopnąwszy je nogą zwalił na sam dół wielkiej konstrukcji. Dwóch uzbrojonych ludzi podbiegło do ciała i zaniosło je przed oblicze Green Arrowa.

  • Władca mówi, Władca mówi. - Przekazywano szeptem podniosłą informację.

Wystarczyła uniesiona dłoń by ponownie uciszyć wszystkich dookoła.

  • Drodzy goście. - Zaczął niskim głosem mężczyzna. - Nasz wspaniały turniej niestety zapoczątkowany został przez niefortunny wypadek. Niech to jednak was nie zrazi. Żeby mieć pewność, że podobny incydent nie będzie miał miejsca, zmuszony jestem przedsięwziąć konieczne kroki.

Nieznaczny ruch dłoni, wskazujący na trójkę strzelców spowodował, że na dwóch kompanach Green Arrowa, pojawiło się po kilka czerwonych kropek. Oliver odepchnął rękoma Roberta, który stał bliżej, ale na próżno. Kule przebiły ciała obu zdezorientowanych sprzymierzeńców. Zorientowawszy się, że nie żyją Green Arrow ruszył biegiem w kierunku Władcy. Wypuszczał strzała za strzałą likwidując zbliżających się karabinierów. Kiedy znalazł się w pobliżu stojącego nieruchomo wroga, dojrzał zieloną skórę wystającą spod kaptura. Widok znajomej twarzy sparaliżował zdeterminowanego dotąd Green Arrowa. Czerwony promień uderzył w pierś Olivera, obalając go na ziemię.

  • Dlaczego? - Zapytał łucznik.
  • Dla zabawy. - Odrzekł Marsjanin odchylając kaptur do tyłu.


Ciasna klatka stała się miejscem, do którego zaprowadzono złamanego bohatera. Jedynymi towarzyszami Olivera były jasne gwiazdy, niezwykle emanujące odbitą energią. Coś zaszeleściło w gęstwinie i ciemności zalśniły na czerwono. Dwa rubinowe punkty zbliżały się i po chwili przed Oliverem stanął Martian Manhunter.

  • Jak samopoczucie? - Zagadnął.
  • Zginiesz...
  • Nie sądzę. Miło jednak zobaczyć, że trochę życia jeszcze w tobie pozostało.
  • Gadatliwy się zrobiłeś.
  • Naturalny proces adaptacyjny.
  • Nie jesteś J'onnem?
  • Pytasz, czy stwierdzasz?
  • Tak samo wyglądasz, nawet kostium założyłeś, ale nie jesteś nim.
  • To zależy, jak na to popatrzeć. Zostawmy jednak to kim jestem, a przejdźmy do konkretów. Dwie godziny temu wypuściłem do lasu znajomego pielęgniarza, niejakiego Michaela Stone'a. W ślad za nim ruszyło kilku łowców, wyspecjalizowanych w łowieniu ludzkiej zwierzyny. Jeśli on zginie... będziesz wolny. Będziesz wolny ty i wielu innych ludzi. Jeśli go ocalisz, to spłonie cały ten świat, wszyscy jego mieszkańcy, a ja przyjdę po ciebie.
  • Będę czekał.
  • Hahaha. Mam nadzieję.

Marsjanin zniknął w gęstwinie, a drzwiczki od klatki otworzyły się. Kilka metrów dalej na pniaku leżał sprzęt Olivera.

  • Zobaczymy kto na kogo zapoluje...



Gałęzie były rozłożyste i wytrzymałe, co umożliwiało przemieszczanie się z jednego drzewa na drugie. Zielone liście doskonale zlewały się z kolorem stroju i idealnie maskowały pobyt łucznika na górze. Niewielki wiatr poruszał otoczeniem i wzbudzał lekki szelest, co dodatkowo pomagało w niezauważalnym ruchu. Poniżej krążyły kilkuosobowe grupy zabijaków szukając śladu uciekiniera, bądź jego obrońcy. Krótka obserwacja umożliwiła rozpracowanie sposobu poruszania się grupek. Coś jednak poszło nie tak i samotna ekipa maruderów podążała w jego kierunku. Żołnierze beztrosko palili i głośno rozmawiali w dziwnym, szeleszczącym języku. Coś spadało z nieba. Zielony, zakapturzony człowiek pojawił się przed nimi, powalając dwójkę zaskoczonych zbirów, zanim wylądował na ziemi. Reszta w pośpiechu łapała za przewieszone przez ramię karabiny. Było już za późno, bo napastnik znalazł się między nimi, szybkimi ciosami eliminując kolejnych wrogów.



Akcja ataku z powietrza powtórzyła się jeszcze kilka razy. Kiedy kolejna z nich, kończyła się krępowaniem nieprzytomnych, na ciele Green Arrowa pojawiły się czerwone plamki. Uskoczył w bok, a chybiony strzał trafił w drzewo. Kolejna kula również nie dotarła do celu. Dwie strzały pomknęły na jej spotkanie. Pierwsza ocaliła życie Oliverowi, spotykając na swej drodze pocisk, a druga dosięgła strzelca. Charkot obwieścił, że zamierzony cel został osiągnięty. Na ziemi zwijał się zabójca, którego strzała zakończona, czymś w rodzaju woreczka trafiła w gardło. Wszystko wskazywało, iż nie był tu sam. Uderzenie w ramię wprowadziło rękę Olliego w odrętwienie. Kolejny cios trafił w pierś, lecz przed trzecim zdołał się osłonić. Zamaskowana osoba uderzała bez ustanku, próbując wykorzystać swoją przewagę. Kolejne uderzenie w nadwyrężoną kończynę wytrąciło Green Arrowa z rytmu walki, co skończyło się kopniakiem i twardym lądowaniem na plecach. Powietrze wyleciało z płuc i zabrało tym samym cenny czas na reakcję. Ninja przeładował broń i wycelował w leżącego bohatera. Trzask pękającej czaszki powstrzymał zabójcze zamiary najemnika. Kawał drewnianego kija uderzył w zamaskowaną głowę, co niechybnie uratowało Olivera przed śmiercią.

  • Wszystko ok?
  • Stone?
  • No ja. Wszystko gra?
  • Coś jest nie tak. Moje zmysły nie działają jak zwykle.
  • Tu wszystko funkcjonuje na opak. - Zimno potwierdził.

Krew wystrzeliła z barku pielęgniarza. Drugi i trzeci strzał trafiły w prawą nogę. Zza drzew wyszły dwie grupy łowców zwabione niedawną walką. Ranny Michael zwijał się z bólu na mokrej od krwi trawie, wzywając pomocy. Bezbronny Oliver patrzył jak bandyci zacieśniają koło i otaczają ich. Zielone kije baseballowe uderzyły w wycelowaną broń. Wielka pięść tej samej barwy zacisnęła się na pierwszej grupie wrzeszczących najemników, ciskając nimi o pobliskie drzewa. Reszta uciekała w popłochu przed szmaragdowymi niedźwiedziami polarnymi.



  • Zawsze na czas. - Podziękował przyjacielowi Green Arrow, opatrując w tym samym czasie rannego Stone'a.
  • Przelatywałem w pobliżu.
  • Hal. Miałeś być na Oa.
  • Też się cieszę, że cię widzę.
  • Nie żartuj. Tu jest coś nie tak. Marsjanin z przerośniętym ego i ponadprzeciętnymi mocami kreuje nowy świat.
  • Ollie. On uciekł z pierścienia.
  • Kto?
  • Nie pamiętasz?

Gdzieś w oddali wystrzelił słup ognia, barwiąc niebo na czerwono.

  • Mamy gościa.
  • Nieproszonego.

Green Lantern uniósł się do góry i zmaterializował zieloną lunetę.

  • Las płonie. Rozejrzę się.
  • Tylko nie zaczynaj zabawy samemu.
  • Przypominają mi się stare dobre czasy.

Zielona smuga, zostawiła za sobą iskrzący ślad na niebie. „Szpaner” - pomyślał Ollie. Nie minęło pięć minut, gdy dało się słyszeć świst zwiastujący powrót Latarnika. Wracał szybciej i walczył z ogarniającymi go płomieniami. Runął kilka kroków od Queena. Jedno oko miał tak zapuchnięte, że nie było go widać, z nosa sączyła się krew, a ręka sterczała, wygięta pod nienaturalnym kątem. Ciało miał tak poparzone, że wskutek odniesionych ran stracił przytomność. Ogień ogarnął kolejne drzewa i zbliżał się z ogromną prędkością. Wśród płomieni kroczył niewzruszony J'onn J'onzz Martian Manhunter.


  • Ty nie możesz być J'onnem! On nie znosił ognia! - Wykrzyczał Arrow.
  • Zmieniłem się. - Odpowiedział z uśmiechem Marsjanin.
  • Zabiłeś Clarka, Barry'ego i Hala potworze!
  • Jordan jeszcze żyje, ale nie potrwa to zbyt długo.
  • Kim jesteś?
  • Jestem koszmarem twojego świata!
  • To nażryj się tego! - Krzyknął Oliver strzelając w przybysza z Marsa.

Na J'onnie pociski nie robiły najmniejszego wrażenia, odbijał je niezależnie od funkcji grotu. Jedne pękały od uderzenia, inne wybuchały przy zderzeniu z twarda skórą Manhuntera, który jakby od niechcenia oddawał wypuszczając promienie z oczu, zmuszając tym samym Olivera do skoków. Wymiana strzałów nie trwała długo bo łucznikowi skończyły się pociski, wskutek czego został zmuszony by rzucić się z nożem w desperackiej próbie ostatniego ataku. Jedno uderzenie na odlew posłało Green Arrowa prosto w drzewo, o które rąbnął w asyście pękających żeber.

  • To już jest koniec! - Tryumfalnie zawołał Manhunter.
  • Jeszcze nie! - Zripostował głos za plecami.

Hal Jordan unosił się otoczony szmaragdową energią i pełną mocą wyrzucił zapas z pierścienia w twarz dawnego członka Ligii Sprawiedliwości. J'onn obrócił się wokół własnej osi i zwalił z głośnym hukiem na ziemię. Nie był to nokaut. Marsjanin wstał rycząc dziko i rzucił pozbawionym obrony Jordanem, który upadł w pobliżu Green Arrowa. Poskręcane ciało zmusiło się na przedśmiertny ruch. Zielona strzała zmaterializowała się w ręce Queena.

  • Teraz Ollie... ja już nie mogę...
  • Razem Hal. Jeszcze raz... razem...


Oko Olivera i wspólne siły obu bohaterów posłały płonącą na zielono strzałę w głowę Martian Manhuntera. Morderca zdążył jeszcze uśmiechnąć się pod nosem. Czaszka eksplodowała z impetem wyrzucając ciało w powietrze, które odleciawszy w tył wpadło w płomienie. Coś niematerialnego wystrzeliło w niebo i zniknęło w oddali. Hal leżał nieruchomo z wywróconymi oczami, w pozycji kojarzącej się bardziej z pająkiem niż człowiekiem. Nieopodal zajęczał milczący od dłuższego czasu Michael Stone.

  • Jak my wrócimy do domu? - Zagaił rozmowę podpełzając do ciała Green Lanterna.
  • Pieszo...
  • Może nie będzie trzeba. - Stone wskazał na pierścień Green Lanterna.
  • Hal mówił, że pierścień sam wybiera właściciela, poza tym wykorzystał całą moc by uderzyć w J'onna.
  • Tak właściwie to gdzie my jesteśmy?
  • W Star City.
  • Żartujesz? Przecież to dżungla.
  • Taaaa... Prawdziwa dżungla.


Kilka lat później...

  • Pytam ostatni raz! Skąd masz ten pierścień?! - Oliver z wycelowanym łukiem nie spuszczał z oka dotychczasowego towarzysza podróży.
  • Ja nie wiem! Sam przyleciał. - Stone rozłożył bezradnie ręce.
  • Gówno prawda! Zakopaliśmy go z jego właścicielem! Nie był naładowany, nie mógł tu przylecieć.
  • Skąd mam wiedzieć!? Odwal się! Masz gorączkę i majaczysz! - Blady jak ściana nowy właściciel pierścienia zrobił krok do przodu.
  • Ani mi się waż! Dwa kroki w tył i połóż obrączkę na ziemi! - Rozkazał Oliver, naciągając łuk.
  • Ty nie rozumiesz. Obaj jesteśmy ranni i wdarła się infekcja. - Perlisty pot oblał czoło, broniącego się Michaela.


Strzała pomknęła z ogromną prędkością, wytrącając zaskoczonemu Stone'owi zielony pierścień z dłoni. Green Arrow doskoczył do kulejącego przeciwnika i wyprowadził silny prawy sierpowy. Cios był skuteczny, natychmiast pozbawił uderzonego przytomności. Queen uklęknął i w gęstej trawie rozpoczął poszukiwania potężnego artefaktu należącego do Strażników z Oa. Kiedy wreszcie natrafił na poszukiwany przedmiot i uniósł go na wysokość oczu zobaczył, że nie jest to pierścień strażników, a złota obrączka ślubna. Od wewnętrznej strony wygrawerowany był napis „Michael & Lois” i data. Świat pod stopami przechodził metamorfozę. Zielona trawa zmieniła się w stertę śmieci, drzewa otaczające zagajnik utworzyły ścianę budynków, a błękitne niebo okazało się być szaro burym sklepieniem, którego mrok rozjaśniały blade światła latarni. Ciemna uliczka Star City była opustoszała, śmierdziała fekaliami i brudem. Jedyni jej mieszkańcy – szczury, nie zwracały uwagi na obdartego gościa. Oliver Queen nie miał pojęcia co się wydarzyło w ostatnim czasie. Cała historia umarła dla niego na zawsze. W zasypanym śmietnisku odnalazł rozbite lustro. Wyglądał okropnie. Długa brudna broda i włosy stały się siedliskiem robactwa. Obdarte, znoszone ubranie utraciło pierwotną zieloną barwę i już dawno wymagało wymiany. Obok zwierciadła dojrzał kij, który okazał być się całkiem zdrowym i giętkim materiałem na broń. Pozostała część uliczki i kieszenie dostarczyły pozostałych części, potrzebnych do powstania łuku i amunicji. Green Arrow odrodził się w rynsztoku i był gotowy kontynuować misję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz