środa, 4 września 2013

Tekst konkursowy - Konkurs z Lego Batman

Bezlitosne słońce oświetla skarlałe w świetle dnia budynki Gotham. Połowa miasta wyburzona, a pozostała część uszkodzona tak bardzo, że oczekuje na swój rychły koniec. 76000 minut temu rozbłysło światło i świat się skończył. Skończył się dla większości ludzkości. Istota nazywana Duchem zmieniła rzeczywistość. Spiekota odwróciła wartościowanie codziennych czynności. Kilometrowe kolejki stają przed Todd Tower by ostatnie grosze przeznaczyć na wodę, źródło życia. Charakterystyczne butelki z uśmiechniętym klaunem rozprowadzane w milionach sztuk, trafiają do każdego zakątka Gotham. Miasto pozbawione ciemnego schronienia. Pojęcie nocy wypadło z obiegu, bo jedyne czego można się spodziewać to popołudniowe zachmurzenie. Trzeba jeszcze wspomnieć o jedynym nowoczesnym skupisku wieżowców ocalałych po „Błysku”. Mowa o Strefie Cobblepot. Karykaturalny dżentelmen zyskał władzę nad okolicą dzięki handlowi wszelkiego rodzaju osłonami chroniącym przed bezlitosnym słońcem, głównie parasolami. Drugie źródło zysku to sieć basenów, ale to rozrywka dla najbogatszych i zarazem najbardziej zdeprawowanych mieszkańców Strefy Pingwina, jak złośliwie określa to miejsce biedota.

Nie wspomniałem o najcenniejszym psikusie będącym jednym z efektów wydarzenia sprzed pięćdziesięciu kilku dni. Większość obywateli Gotham straciła pamięć, a ich dotychczasowa wiedza została całkowicie odmieniona. Zmieniło się też całkowicie ich życie. Wszyscy ci, którzy zachowali świadomość, szukają swoich znajomych, współpracowników, rodziny na własną rękę. Prawdziwe tragedie spadły na zdruzgotane jednostki. Wyobraźcie sobie moi mili, że straciliście wszystko, ale wspomnienie o tym drąży waszą jaźń jak olbrzymi czerw. Czy możecie spokojnie spoglądać na żonę w objęciach nowego kochanka. To szczęście na twarzy utkane z nieświadomości bólu, który rozkłada bliską osobę na szczątki. Nowa plaga ogarnęła mroczne jeszcze niedawno zakamarki. Tłumy szaleńców, niczym zombi przemierzają ulice zniszczonego miasta. Nowa rzeczywistość zatopiona w rozpalonym asfalcie. Ciekawostką jest los, który tak utkała niewidzialna ręka, że dwójka „pamiętających” z czasu, sprzed „Błysku” nie spotkała się nigdy. Są i tacy, którzy nieustępliwie dążą do przywrócenia poprzedniego stanu. Na siłę próbują nawrócić odnalezionych bliskich. Dochodzi do dramatów. Każdego dnia trup ściele się gęsto i nawet policja, wspomagana najnowszą odmianą specyfiku o nazwie „Venom”, nie jest w stanie zapanować nad wypadkami. Wczoraj padło na mężczyznę, który usiłował odebrać małżonkę (rzekomo własną) komisarzowi. Wychodząca z kafejki para nie była w stanie odczepić się od oszalałego intruza. Kiedy desperat chwycił za kij, będący fragmentem reklamy obuwia marki „Killer Croc” komisarz Nigma bez wahania wystrzelił w pierś wariata. Pamiętajcie o tym moi kochani, kiedy sięgniecie w zapomnieniu po zakazany owoc.

Na końcu ulicy Crime Valley stoi niewielki budynek, ostatni można by powiedzieć posterunek przed przepaścią. Tuż za nim znajduje się początek ogromnego leja powstałego po niszczycielskim wybuchu. Budynek z zabitymi oknami nie zdradza obecności obecnego właściciela. Zasłonięte deskami otwory, skutecznie dezinformują przypadkowego obserwatora. Raz na kilka dni pojawia się jednak osoba, która nerwowo ściskając zawiniątko w dłoniach podchodzi do tajemniczego, opuszczonego przez okolicznych mieszkańców miejsca. Przeciera coś, co kiedyś mogło służyć za baner reklamowy, po czym z usatysfakcjonowaną miną wchodzi do środka rudery. 

Wewnątrz zauważymy stare dębowe biurko zasypane papierami. Światło wpadające przez szczeliny w ścianach ukazuje nam archaiczny telefon , kałamarz, maszynę do pisania i pustą klatkę. Po pomieszczeniu krząta się starsza kobiecina, z brudną chustą na włosach i fartuchu przykrywającym ciało o obfitych kształtach. Nagle zadzwonił telefon...

- Halo!? - zapytał skrzeczący damski głos.
- Słuchaj kochanieńka, ja w sprawie ogłoszenia – zagadnął zapijaczony baryton.
- Kogo? - dociekała kobieta.
- Czy to agencja detektywistyczna „Nietoperz”?
- Taaa, o co chodzi?
- Mogie z właścicielem?
- Nie ma! - wybuchła zirytowana sekretarka.
- Aaaaa, to dziękuje... - odparł zrezygnowany klient.

Po zakończonej rozmowie kobieta powróciła do przerwanych czynności. Nie trwało to zresztą długo bo wykrzyknęła coś przejęta, zrzuciła roboczy uniform i wybiegła z budynku. Drzwi prowadzące do sąsiedniego pomieszczenia otworzyły się. W progu stanął przystojny mężczyzna o nienagannej posturze, ubrany w czysty, biały garnitur. Nazywa się Bob Kane i prowadzi ten podupadający interes. Nie zawsze tak bywało. Bob dobrze pamięta dawne czasy i życie, które prowadził przed katastrofą. Niegdyś miliarder znany jako Bruce Wayne, ukrywa się teraz pod fałszywą tożsamością. Swoje bankructwo zrekompensował sobie odkryciem całkiem nowych zdolności detektywistycznych. Zmysł dedukcji potrzebny mu niegdyś do prowadzenia olbrzymiej firmy wykorzystuje by pomagać innym. 

Bruce nie widział „Błysku” i nie pamięta wydarzeń z tego dnia. Obudził się w mrocznej jaskini przysypany stertą kamieni. Jego wycieczka na powierzchnię trwała bardzo długo, a jedynymi towarzyszami i pokarmem zarazem, były nietoperze. Po wyjściu odnalazł zgliszcza posiadłości i jedyny sprawny pojazd, którym był rower przyjaciela i lokaja – Alfreda.

Droga przez zgliszcza była żmudna i przywoływała wspomnienia. Bruce zastanawiał się czy zobaczy jeszcze kiedykolwiek swoich rodziców, żonę Pamelę i synka Tima. Wszyscy byli przecież w FaceLandzie kiedy... 

Face Land największy park rozrywki jaki kiedykolwiek powstał na świecie. Największa i najlepsza inwestycja Harveya Denta. Obecnie to złomowisko pordzewiałego metalu. Poskręcane zwoje zamknęły w swoich ramionach wiele istnień, głównie szczęśliwych rodzin z dziećmi. Pierwsza wizyta na cmentarzysku była koszmarem. Skąpane we krwi atrakcje wesołego miasteczka, przyozdobione wnętrznościami niczym choinkowymi łańcuchami. Stada ptaków żerujące na ludzkich szczątkach. 

Mijały dni na przeszukiwaniu okolicy. Czasami ktoś pojawił się w pobliżu i niewidzącym wzrokiem pozdrowił współtowarzysza niedoli. Po dwóch tygodniach Bruce trafił na dziwną szklaną powierzchnię zatopioną w ziemi. Tafla szkła odbijająca promienie słońca, nie pozwalała zajrzeć do środka i dowiedzieć się, co jest ukryte pod powierzchnią. Coś zaszeleściło za plecami i instynkt sprawił, że mężczyzna natychmiast odwrócił się w kierunku skąd doszedł go dźwięk. Zobaczył zgarbioną postać, ubraną w brązowe łachmany pozszywane w całość grubą nicią. Twarz zasłaniał kapelusz z szerokim rondem i szpiczastym środkiem. Postać przypominała swoim wyglądem stracha na wróble. Kiedy nieznajomy podniósł głowę, rondo kapelusza odsłoniło twarz mężczyzny w okularach.

- Bob? Bob Kane? - zapytał nieznajomy.
- Nie, nazywam się... - nie zdążył skończyć.
- Poznaję cie z gazety nazywasz się Bob Kane, dziennikarz Daily Gotham! - rozentuzjazmowany stracho podobny mężczyzna nie dawał za wygraną.
- Crane? Jonathan? - Bruce przecierał oczy ze zdumienia.
- Skąd pan wie jak się nazywam? - tym razem zdziwienia nie krył łachmaniarz.
- Jonathan Crane byłeś moim ogrodnikiem. Nie poznajesz mnie? Co z Alfredem? Widziałeś kogoś? Rodziców? Pamele, Tima? Mów, mów błagam! - desperacja wyciekała ze łzami i załamującym się głosem.
- Nie znam pana i nigdy nie byłem ogrodnikiem. - stwierdził z pewnością siebie Crane.
- Musisz pamiętać, musisz! - nalegał Wayne.

Później sprawy potoczyły się szybko. Świst nie zwiastował niczego dobrego. Crane skoczył do przodu odpychając zaskoczonego Bruce'a, nazywanego też Bobem i padł na ziemię. Kawałek wygiętej w półkole blachy sterczał z czoła Jonathana. Ciało Crane'a drgało jeszcze przez chwilę by znieruchomieć na zawsze. Ptactwo obserwujące przebieg wydarzeń zerwało się w górę, zatoczyło koło nad taflą szkła i runęło w dół na ucztę. Skłębiona masa skrzydeł pokryła ciepłe jeszcze zwłoki.
Bruce wyrwał wystającą z ziemi rurę i ruszył na wygłodzone stado. Ptactwo ponownie wzbiło się w górę i zniknęło za pół leżącym diabelskim młynem. Z martwego ogrodnika pozostał mokry szkielet. Zeżarły wszystko, nawet ubranie. Bruce znieruchomiał. Śmiertelny świst dochodził tym razem z kilku stron. Wystarczy poczekać, podpowiadał wewnętrzny głos, poczekać i... 
Skoczył. Seria salt do tyłu i na boki, w dzikiej ucieczce przed metalowymi pociskami. Ostrza raz, za razem wbijały się w miejsca, w których jeszcze przed chwilą się znajdował. Wtedy coś uderzyło go w pierś i zwaliło na ziemię.

Kiedy oprzytomniał, ujrzał młodego mężczyznę w ciemno niebieskim stroju i i masce zasłaniającej oczy. Dziwny uniform nosił ślady stałego użytkowania. Młodzieniec trzymał w ręku coś w rodzaju dwóch metalowych pałek, które zapewne przyczyniły się do upadku Wayne'a. Z każdej dziury wychodzili chłopcy w różnym wieku. Obdartusy uzbrojone w prowizoryczną broń, ogoleni na łyso, nie wyglądali jak gang małoletnich złodziejaszków. Ich twarze mówiły jedno – to mordercy. Wszyscy wznieśli oręż do nieba i wykrzyknęli chórem, a głos ich był jak głos jednej istoty: Synowie Graysona!!!

Teraz, albo nigdy. Pomyślał Bruce i kopnął w kolano zaskoczonego przywódcę opryszków. Zerwał się na nogi i kilkoma skokami trafił na najbliższe wzniesienie. Używając plątaniny lin i kabli przemieszczał się ze sterty na stertę, aż dotarł do szerokiej alejki. Biegł używających wszystkich sił i zastanawiał się, skąd do cholery ma takie umiejętności. Z oddali dochodziły odgłosy zbliżającego się pościgu, przekleństw i gróźb. Niedaleko majaczyły szkielety pierwszych budynków. Pierwszy kamień dosięgnął go gdy stanął pod ścianą. Początek olbrzymiej wyrwy. By dostać się do ocalałego miasta powinien jak najszybciej podjąć wyzwanie wspinaczki. Co jednak z Synami Grayson'a depczącymi mu po piętach? Wybuch wstrząsnął całą okolicą. Ręce do góry skurczybyki! - zaskrzeczał głos z megafonu! Eksplozja oddzieliła uciekającego od niedoszłych oprawców. Wystarczyła także, by powrócili do bezpieczniejszych zajęć i łatwiejszych łupów. Tuż przy głowie Bruce'a pojawiła się pleciona drabinka. Chwilę potrwało by dostał się na brzeg urwiska. Kawalerią ratującą z opresji okazała się starsza kobieta uzbrojona w dwururkę i kilka granatów. Poznała w uciekającym Boba Kane'a i natychmiast postanowiła mu pomóc. Pani Kowalski nie wypuściła zdezorientowanego biedaka ze swoich rączek. Trzeba przecież pomóc potrzebującemu, więc zaprosiła go do siebie, wymyła, wykarmiła i ubrała. 

Bob Kane powrócił dosyć szybko na łono społeczeństwa. Praca w kontrolowanej przez dwie najbogatsze korporacje gazecie (rozpoznanie w nim dziennikarza wskazywało, że tam powinien szukać roboty) nie była w kręgu zainteresowań naszego bohatera. Szybko zorientował się, że sytuacja jest nieciekawa i poznał efekty uboczne działania Ducha. Odkrył, że jest wiele osób, które pamiętają zupełnie inną rzeczywistość. Wydawać by się mogło, że było jej nieskończenie wiele wersji. Szukając swojej rodziny, natrafiał na sobie podobnych i niekiedy udawało mu się doprowadzić do spotkania niedawnych małżonków, rodzeństwa i rodziców z dziećmi. Czasami używał metod, które nie były akceptowane przez aktualne organy ścigania. Potrzebował też źródła dochodów. Naturalnym krokiem (by skorzystać ze swoich możliwości) było otworzenie biura detektywistycznego o nazwie „Nietoperz”, które jak jego zwierzęce odpowiedniki miało się stać środkiem do przeżycia. Oczywiście nie wszystkie sprawy załatwiał oficjalnie. Tutaj pomógł mu przypadek. Podczas jednej z wizyt w ruinach rezydencji Wayne'ów odnalazł trochę ciekawego sprzętu, który służył chyba do wspinaczki w trudnych warunkach. Były to dosyć zaawansowane liny, uchwyty, a nawet części ubrania. Kolor czarny był co prawda nieprzydatny, ale od czego jest farba. Warunki niemalże pustynne zmuszały do dostosowania się i stworzenia odpowiedniego kamuflażu. W świetle dnia, nie będzie przecież latał jako czarna kropka do odstrzelenia. Trzeba też było chronić swoją tożsamość, nawet jeżeli nie była do końca prawdziwa. W ten oto sposób pojawiła się maska. Nietoperz rozpoczął swoją misję detektywa do wynajęcia. W prowadzeniu biura miała pomóc mu pani Kowalski. Jej pojęcie o prowadzeniu sekretariatu było znikome, ale sprawdzała się nieźle jako sprzątaczka. Czasami po kilku dniach odzywał się w niej spóźniony zapis rozmowy telefonicznej i przekazywała wiadomość swojemu pracodawcy. W wielu przypadkach zainteresowani musieli fatygować się sami. Biuro, jak już zdążyłem wspomnieć, mieściło się na krańcu Crime Alley.

To prowadzi nas do momentu kiedy do biura detektywistycznego „Nietoperz” zadzwonił telefon. Zadzwonił też dnia następnego i kolejnego, dzwonił przez tydzień, ale pani Kowalski nie pojawiała się w pracy. Zajęty poprzednimi zleceniami pan Kane, nie interesował się czy jego specyficzna pracownica właśnie wyszła, czy jeszcze nie przyszła. Nie interesował się do dnia kiedy wrócił i zastał swoje biuro w totalnej rozsypce. Biurko rozerwane na pół, krzesło wbite w ścianę a dookoła porozrzucane podarte dokumenty. Jedynie dzwoniący telefon pozostał nietknięty. Bob/Bruce podszedł by odebrać, ale nie zdążył. Natarczywy sygnał umilkł gdy miał podnieść słuchawkę. Pod telefonem leżała wetknięta, pomięta gazeta. Brudna i do tego śmierdziała wątpliwej jakości i wątpliwego pochodzenia kiełbasą. Detektyw podniósł i rozprostował znalezisko, zatykając jednocześnie nos. Na środku widniał nabazgrany (prawdopodobnie węglem) napis: „Gdzie jest moja mamuśka?!!”. Był również podpis: „Gienek”. „No to chyba mam zlecenie” - pomyślał mężczyzna. „Prawdziwe zadanie dla Nietoperza”. Wtedy drzwi się otworzyły i stanęła w nich pani Kowalski. Nie była sama. Za ucho trzymała potężnego chłopaka o gębie idioty. Potężny to zresztą za mało powiedziane. Dwa i pół metra wzrostu i biceps, który wskazywał na słoniową siłę. Chłopak podążał za kobietą na kolanach i łkał jak szczeniak. Osłupiały Kane/Wayne patrzył na rozgrywające się przed nim przedstawienie. Padło mnóstwo wyjaśnień, przeprosin i ukłonów, po czym Gienek zabrał się za sprzątanie. Po kilkunastu minutach do środka wniesiono nowiutkie meble. Były też kolejne przeprosiny, po których Gienek i pani Kowalski zniknęli. Jeśli ktoś zastanawiał się czy nietoperze mają szczęki to informuję, że te w ludzkiej skórze na pewno – zdarza się, że na podłodze.

Minął tydzień. Śmiało nazwiemy go martwym sezonem, a wszystko za sprawą temperatur sięgających czterdziestu stopni w cieniu. Dokładnie we wtorek doszło do przełomu i po raz pierwszy od feralnej daty, spadł deszcz. Zachmurzyło się i nad Gotham zapadła noc. Zszokowani ludzie wypełźli na ulice w nagłej potrzebie integracji z towarzyszami niedoli. Wtedy błysnęło, huknęło, a z nieba spadł deszcz zbawiennej i przede wszystkim darmowej wody. Z początku była radość i płacz, potem nieznajomi padli sobie w objęcia i tańczyli zachwyceni rześkim prysznicem. Prawda jest taka, że dla niektórych był pierwszym od kilku tygodni. Woda parowała bardzo szybko i wokół pojawiały się kłęby pary. Widoczność spadła do zera, ale nie było paniki. Powstały dym w niewytłumaczalny sposób działał na ośrodki nerwowe zebranych osób. Zaczęło się od zwierząt. Przeciągłe miauczenia uwodziły partnerów, psy wyły opętańczo, aż wreszcie żądza dopadła ludzi. Poranek zastał ich nagich, splecionych ze sobą. Zawstydzeni, milczący pozbierali przyodziewek i czmychnęli do swoich kryjówek.

Przed małym budynkiem przy Crime Alley stała zagubiona postać. Łysy mężczyzna nerwowo rozglądał się dookoła, przeczesując jednocześnie swoją gęstą brodę. Od brody, przechodził do gładzenia gładko wygolonych policzków, by po chwili przeszukiwać szerokie kieszenie płaszcza. Efekt poszukiwań był udany bo wyciągnął zapalniczkę i po chwili zapalił papierosa. W tym właśnie momencie zrobiło się ciemno, spadł deszcz, który natychmiast zgasił wykrzywionego fajka. Mężczyzna zaklął szpetnie i wszedł do środka budynku. Natychmiast złapał go atak kaszlu i kataru, ale nie zaalarmował nikogo, ponieważ jak to już wiemy, nie miał kogo alarmować. Biuro było puste. Potencjalny klient miał na oko, trochę ponad trzydzieści lat, był wysoki i dobrze zbudowany. Usiadł ciężko na fotelu i rozpoczął heroiczną walkę z kolejnymi napadami kaszlu.

Po około dwudziestu minutach zza drzwi zaczęło odpowiadać mu echo. No niezupełnie. Po prostu przybył ktoś z podobną dolegliwością. Wszedł znajomy nam gospodarz w białym garniturze.

- Dzień dobry panie Kane, a może powinienem powiedzieć, panie Wayne?
- A może po prostu nietoperz ?
- Człowiek nietoperz?
- Po prostu nietoperz.
- Chyba albinos.
- Pan w jakiej sprawie? Panie...?
- Michael Stone. Mam zlecenie dla jedynego detektywa w mieście.
- Jest jeszcze kilku panie Stone.
- Oni się nie liczą, nie w takiej sprawie...
- A więc?
- Chciałbym kogoś odnaleźć.
- Rozumiem, ale skoro tyle pan wie na przykład na mój temat, to czemu nie poszuka sam?
- Powiedzmy, że sprawa wymaga specjalnych środków.
- Trudna sprawa...?
- To pan jest tutaj detektywem.
- Kogo mam odnaleźć?
- Człowieka odpowiedzialnego za to wszystko.
- Za wszystko? Czyli? Kogo pan właściwie szuka, panie Stone? Szefa, kolegę, sąsiada, kochanka?
- Szukam Ducha.
- Tego Ducha?
- Tego Ducha.
- To będzie kosztowało ekstra i nie daję żadnych gwarancji.
- Jakoś się dogadamy.

Koniec?


http://img855.imageshack.us/img855/3448/f3o1.jpg

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz